Rate this post

Wszyscy mi Suits polecali, a ja czułam pismo nosem. Z rozpoczęciem śledzenia serialu zwlekałam jednak miesiącami. Najpierw sama odkładając seanse, będąc wciąż w żałobie po finałach znakomitych produkcji, które towarzyszyły mi latami, później czekając na towarzystwo, bo oglądać serial we dwoje jakoś mi zawsze przyjemniej. Że odkładałam to tak długo pożałowałam już po kilku odcinkach, choć zalety, jaką jest możliwość obejrzenia hurtem kilkunastu odcinków bez niecierpliwego oczekiwania na kolejny, nie mogę nie docenić. Czym przekonał mnie do siebie serial w pierwszym sezonie?

 

Marzeniem. Stworzyć postać, której chętnie coś by się odebrało, to jedno z największych zwycięstw producentów, a właściwie scenarzystów serialu. Wiecie, jak to jest. Spędzić (dziewczyny) choćby jeden dzień na Upper East Side, poszperać po szafach Sereny i Blair, ugiąć kolana pod zmysłowym wzrokiem Chucka Bassa… Albo (chłopcy) paść do stóp i spełniać rozkazy pięknej Daenerys Targaryen z Gry o tron czy (wszyscy) trafić na kozetkę dr House’a i wreszcie się porządnie przebadać. W Suits bohaterów, (z) którymi chciałoby się pobyć, jest chyba najwięcej.

 

Taki Mike Ross. Kto nie zazdrości mu fotograficznej pamięci? Ile wiedzy można by było posiąść, gdyby się tak szybko zapamiętywało informacje? A ile fajnych rzeczy zrobić, gdyby się było tak inteligentnym, sprytnym i przewidującym jak Harvey Specter? Ile osób udałoby się zdobyć na swoje potrzeby mając urok osobisty Rachel Zane? Jaką władzę pełnić, posiadając atuty Jessici Pearson, ile zabawy mieć, przyjaźniąc się z Louisem Littem i mistrzynią ciętych ripost, Donną Paulsen? Znać się, pracować, spotykać z ludźmi, którzy tworzą tę kancelarię, to musiałoby być coś. Szczególnie, że bylibyśmy w ich gronie jedyną realną osobą.

 

Bo nie da się, choćby nie wiem co, ukryć, że wszystkie te postaci są do bólu wyidealizowane. Fakt, że mają słabości, nie jest żadnym kontrargumentem. To silne, błyskotliwe, dowcipne i atrakcyjne jednostki, które działają zanim zwykły śmiertelnik zdąży pomyśleć, zawsze są krok przed innymi i całe swoje życie kręcą wokół pracy. Życie to zresztą też kwestia umowna, bo nawet po pracy spotykają się półoficjalnie i tylko czasem miejsce hotelu czy nowojorskiej ulicy zajmie własna, piękna zresztą sypialnia. To nic złego, że Suits jest bajką. Lubimy bajki. To świat, którego nigdy nie dosięgniemy, ale o którym uwielbiamy marzyć i który możemy oglądać do upadłego.

 

I sezon w naturalny sposób kręci się wokół głównej nici fabularnej. Dowiedzą się czy nie, kto pierwszy i co z tym zrobi, zostanie czy wyleci – pytania, na których odpowiedzi czeka się mimo pewności, że towarzyszyć nam one będą jeszcze przez trzy kolejne sezony. Konstrukcja tego typu seriali zakłada, że na tym fundamencie zbudowane są dwie wieże – pierwsza to oryginalne, nowe w każdym odcinku sprawy (w serialach medycznych – przypadki), druga – pogłębiające się, krzyżujące i wciąż komplikujące relacje między bohaterami. Tutaj obie rosną równolegle, wewnętrzne korelacje nienachalnie wynikają wprost z rozstrzyganych spraw. Te z kolei – czasem mniej, czasem bardziej ciekawe – rzutują na postawy bohaterów i opowiadają ich historię na nowo.

 

O jakości serialu – prócz scenariusza – świadczy zawsze obsada. Nieznani dotąd szerszej publiczności aktorzy mają okazję zdobyć popularność, o jakiej zawsze marzyli. W Suits nie sposób odmówić produkcji nosa do ekipy. Obaj główni aktorzy – Gabriel Macht i Patrick J. Adams – świetnie oddają osobowości swoich bohaterów. Ale to drugi plan tworzy koloryt tego serialu. Genialny w roli Louisa Rick Hoffmann to niekwestionowana gwiazda produkcji, choć w I sezonie dopiero się rozkręca i jeszcze nie do końca daje się lubić. Kroku dotrzymuje mu Sarah Rafferty w roli asystentki Harveya, Donny – doskonałe wyczucie scen i wykorzystanie ich w 100%. Oboje kradną zresztą każdą scenę, w której występują.

 

12 odcinków serii to całkiem niezły wstęp do poważnych batalii, które czekają bohaterów na polu zawodowym i prywatnym. Niezwykle zabawny i intrygujący pierwszy odcinek, złowieszczy i pełen napięcia finał, a w środku całkiem solidna treść. Ja to kupuję i chcę więcej.

 

Czy polecam? Tak.