Są filmy, które mówią same za siebie. Ich obrazy i dźwięki, będące nośnikiem potężnych emocji, zamykają usta i przywierają do serca i pamięci na długo. Zwykle zupełnie niepozornie, cicho, dyskretnie wdzierają się do naszego bezpiecznego i poukładanego życia, wstrząsając nim bez litości. W kręgu miłości jest jednym z nich.
Punctum. Tak Roland Barthes nazwał element, szczegół obrazu, który absorbuje nas do tego stopnia, że nie możemy oderwać od niego wzroku. To przyciąganie działa jak magnes – nie potrafimy się mu oprzeć, jest silniejsze od nas, mimo że niepojęte, niezrozumiałe i wymykające się wszelkim znanym schematom. Ten trzeci poziom znaczenia obrazu, trzeci sens – jak określa to uczucie Barthes – jest niemożliwy do zwerbalizowania. Wiemy, że zachwyca, ale co to takiego – to pozostaje zagadką. Tym większą, że dla drugiej osoby obraz może pozostać zupełnie obojętny.
Jeśli istnieje filmowe punctum, lokujące się nie tyle w obrazie, co atmosferze, jaka unosi się nad filmem, wokół niego, to W kręgu miłości jest dla mnie drugim – po Cafe de flore – filmem noszącym to miano. Co w nim takiego niezwykłego? Na pierwszy rzut oka – nic, czego byśmy nie znali. Ot, historia gorącej miłości dwojga artystów, jej owoce i kryzys, na który składają się tragiczne wydarzenia rodzinne. Jest jednak w tej historii coś więcej – trudne wybory, traumatyczne doświadczenia, moralne dylematy i światopoglądowe animozje, które być może same w sobie nie robią już żadnego wrażenia, w fabularnym kontekście nabierają jednak nowego, porażającego sensu. Przede wszystkim zaś wysuwający się na czoło wątek rozłamu zyskuje realizm – ta historia naprawdę mogła zdarzyć się obok. I pewnie dzieje się każdego dnia.
Pewnie nie udałoby się tego wrażenia uzyskać w takim stopniu bez dobrze rozpisanych (zasługa autorów sztuki, na podstawie której powstał scenariusz filmu) i i odegranych ról. Veerle Baetens i Johan Heldenbergh (współautor sztuki) stworzyli przejmujące, autentyczne portrety małżonków i rodziców o artystycznych duszach. Dla mnie – zupełne odkrycia i pretekst, by sięgnąć do belgijskiego kina głębiej. Tym jednak, co wyróżnia film Van Groeningena najbardziej, jest muzyka. Bluegrass jest gatunkiem o amerykańskich korzeniach, ale w wydaniu belgijskim (choć jednak z anglojęzycznymi tekstami) wypada równie zgrabnie jak w oryginale. Do piosenek z filmu wrócę lada dzień, ale już teraz zachęcam do sięgnięcia po nie i po bluegrass w ogóle. Bardzo chwytliwa i jednocześnie poruszająca muzyka.
Cudownie, że Akademia doceniła ten film, przyznając mu nominację do Oscara za najlepszy tytuł nieanglojęzyczny. Wygrana raczej poza zasięgiem (konkurencja, jak zwykle w tej kategorii, zacna), ale docenienie miłe i filmowi taka promocja na pewno się przyda.
Czy polecam? Tak.