Rate this post

Doświadczenie. To kipiące od znaczeń słowo będzie dziś jednym z najważniejszym, jakie tu padną. I choć stanie się to nie jeden raz, wierzcie, nie będzie nadużyte. Wielkie piękno to dzieło, które przypomina, że kino jest sztuką. A tej się doświadcza.
 

Ostatni film Paolo Sorrentino – Wszystkie odloty Chayenne’a – jest jednym z  moich największych wyrzutów sumienia. Rozliczeniowe kino drogi z fantastyczną i haniebnie pominiętą przez oscarową Akademię rolą Seana Penna dojrzewało we mnie długo, o wiele za długo. Pierwsze wrażenie, którego owocem była recenzja, wcale nie było jednak pomyślne. I ten fakt, ten brak jednoznacznej rekomendacji dla filmu, ciąży mi do dnia dzisiejszego. Ciąży i jednocześnie krzepi, bo myśl o doświadczaniu kina, do którego się dojrzewa, to jedna z najlepszych rzeczy, jaka podczas spotkań z X muzą może się przydarzyć. I cieszę się, że mi się przydarzyła – wtedy i dziś, gdy kilka dni temu wybrałam się na najnowszy film Włocha.

 

Kto miał do czynienia z którymkolwiek z filmów Sorrentino, wie, że przed takim seansem powinien uzbroić się w duże pokłady cierpliwości, bo kino włoskiego reżysera nie ma nic wspólnego z akcją, do której jesteśmy przyzwyczajeni. Mnie udało się to zrobić w ekstremalnych warunkach – w piątkowe popołudnie, tuż po pracy, gdy całotygodniowe ciśnienie zawodowe jeszcze buzuje w krwi, a opadając odbiera wszystkie siły, i fizyczne, i psychiczne. Trafiłam jednak na seans do wyjątkowego miejsca, o którym piszę tylko dlatego, że okazało się doskonałym kontekstem dla wyświetlanych obrazów. Sala Gabinet w krakowskim ARS-ie to przerobiony na kinową salę były gabinet dyrektora – kameralny, zdobiony w ten wytwornie skromny sposób, w jaki urządzone są pomieszczenia w wiekowych kamienicach, z czterema czy pięcioma zaledwie rzędami i zawieszonym na ścianie ekranem, niewiele większym od tak chętnie kupowanych kilkudziesięciocalowych plazmówek. Klimat idealny do odbioru kina artystycznego.

 

Kiedy zobaczyłam pierwsze kadry Wielkiego piękna, byłam już pewna, że ten film zbierze tyle samo zwolenników, co przeciwników. Pierwsi pokochają go za sączący się z każdego kadru artyzm, doskonałą formę, która tylko pozornie jest większa od treści, a tak naprawdę jest jej doskonałym dopowiedzeniem. Drudzy za to samo go znienawidzą, nie życząc sobie kolejnej wizualnej i ich zdaniem przeintelektualizowanej wycieczki po zaułkach Rzymu i duszach włoskich snobów i inteligentów. Jedni i drudzy napotkają jednak ten sam problem – nie będą umieli wpisać filmu Sorrentino w żadne kategorie, podporządkować temu, co znane, zdefiniować, określić, ocenić według klasycznych norm. Wielkie piękno przekracza granice kina rozumianego jako sztuka dla mas, znajdując złoty środek między wytworem kultury wysokiej i produktem nowocześnie pojmowanej rozrywki.

 

Ta artystyczna hybrydowość jest największym atutem filmu. Sorrentino z oszałamiającą lekkością i giętkością łączy klasycyzm z postmodernizmem, odważnie bawiąc się konwencjami, z równą śmiałością sięgając po sprawdzone środki wyrazu, jak i szokujące elementy współczesnej sztuki, żonglując starymi jak świat schematami, kontrastując sacrum i profanum, kicz i artyzm, przesadę z surowością. Czaruje swoim spojrzeniem na zastygłe w artystycznej pozie Wieczne Miasto, jednocześnie zaskakując zuchwałym podejściem do najbardziej palących problemów człowieka XXI wieku. Mówi o człowieczeństwie, wpisując je w kontekst niezmienności, wieczności, udowadniając w świeżej formie, jak uniwersalne pytania towarzyszą nam podczas ziemskiej wędrówki.

 

I my mu przytakujemy, jakkolwiek daleko bylibyśmy od filozofii życiowej Jepa Gambardellego, przeżywającego jesień swojego życia pisarza, który… poszukuje. Czego? Spełnienia, dookreślenia, a może życia w życiu, głębi w powierzchowności, z którą styka się każdego dnia, wypełnienia pustki, którą odczuwa mimo atrakcyjnego z pozoru życia, wreszcie – tytułowego piękna i odpowiedzi na pytanie, czy życie rzeczywiście je dostarcza, a jeśli tak, pod jaką postacią. A może samo nim jest? Mimo ciężaru egzystencjalnego, refleksje te nie są ani optymistyczne, ani pesymistyczne. Pojawiają się znikąd, możliwe, że donikąd też zmierzają, ale są, towarzyszą wszystkim wydarzeniom dnia codziennego, bez względu na to, czy dotyczą one rozkoszy ze spijania śmietanki z nektaru życia, czy ciężkiej pracy i miotaniu się w centrum skomplikowanych relacji międzyludzkich.

 

To niesamowite, jak bardzo ta niespieszna opowieść Włocha pochłania. Jak rozbudza ospałe zmysły. Jak trudno oderwać od niej wzrok. Jak żal, gdy się kończy. Jak ciężko się od niej uwolnić i jak szybko chce się do niej wrócić. Wielkie piękno omamia i, och, cudownie być tak omamionym.

 

Czy polecam? Tak. Wszystkim. Zobaczcie, czym może być kino.