Rate this post

Muszę przyznać, że od dawna wyglądałam filmu, w którym Jessica Chastain będzie miała wreszcie szansę zagrać pierwszoplanową rolę. Każdy z jej poprzednich filmów spychał ją na pozycje drugoplanowe i choć każdorazowo zajmowała je z gracją, a swą grą przyćmiewała czołowe nazwiska, firmujące film (żeby wspomnieć tylko Służące), ewidentnie brakowało tego spełnienia, jakim byłoby własne, samodzielne i bezwzględnie najważniejsze miejsce w obsadzie. Nie wydaje się przypadkowe, że taką szansę Jess dostała od innej… kobiety. Kathryn Bigelow, jedna z niewielu szanowanych reżyserów w spódnicy i pierwsza w historii zdobywczyni Oscara za najlepszą reżyserię, wie, co dobre. Nawet podwójnie, bo w swoim nowym filmie, oprócz znakomitej Chastain, znalazło się też miejsce na całkiem niezłą realizację.

 

Nie jest to chyba dla nikogo nowina, że film opowiada o wieloletnich poszukiwaniach szefa Al-Kaidy Osamy bin Ladena. Rzecz opowiedziana jest z perspektywy działań CIA, w szczególności zaś młodej agentki, Mai (Jessica Chastain), która została zwerbowana do agencji tuż po maturze. Bin Laden jest jej pierwszą „sprawą” i poświęca mu kilkanaście lat swojego życia, redukując do minimum życie prywatne. Że się opłaciło, jest chyba jasne.

Dobry to film, kurczę. Zwyczajnie dobry to film. Oszczędny w środkach wyrazu, całkiem skromny, jak na rzecz o Ameryce i terroryzmie (w zestawieniu z patosem bijącym z Lincolna czy, w mniejszym stopniu, ale również – Argo, wypada zaskakująco bezpretensjonalnie), surowy w ocenie, a właściwie jej braku, bo Bigelow i Boal zajmują pozycję obserwatorów i patrzą na działania bohaterów swoimi dość i tak obiektywnymi jak na amerykańskie oczami. Całość bardzo stonowana, a przy tym niepozostawiająca miejsca na nudę – długość, na którą tak narzekałam przy okazji Lincolna czy Nędzników tutaj zupełnie nie przeszkadza. Ma na to wpływ zapewne przemyślane stopniowanie napięcia, o które – umówmy się – wcale nie było łatwo ze względu na znajomość faktów, ergo zakończenia akcji i filmu. Realizacyjnie wykonano tu więc całkiem dobrą robotę.

Trochę może mniej doskonałe jest rozłożenie akcentów fabularnych. Punktem kulminacyjnym filmu jest, naturalnie, nalot na posiadłość, w której przebywa bin Laden. Logicznie rzecz biorąc, powinien być to najciekawszy i najbardziej, a przynajmniej bardziej niż rzuty na układanie mozaiki z zebranych przez lata nazwisk, dat, miejsc i innych zdarzeń, emocjonujący moment w filmie. Tak nie jest. Powiem więcej: ta akcja burzy budowaną skrupulatnie od początku rzetelność przekazu i zainteresowanie widza. Nie to, że sama w sobie jest nieciekawa czy fałszująca rzeczywistość (zresztą, nie mnie to oceniać, o merytorycznych aspektach filmu dyskusja trwa od miesięcy), ale wszystko to, co do niej prowadziło, poczynając od konstrowersyjnych przesłuchań, przez żmudną, papierkową pracę Mai, aż po kolejne tropy i biurokratyczne dysputy, było po prostu bardziej dynamiczne i soczyste. Nie wiem, skąd to wrażenie. Może mylne. Koniecznie dajcie znać, czy odkryliście je również. Powtórzę się: w żadnym razie ta uwaga nie wpływa na całościową ocenę filmu.

Można dyskutować nad rzetelnością przedstawionych faktów. Pojawiło się zresztą i pojawia nieustannie wiele kontrowersji związanych ze specyfiką przesłuchań, organizowanych przez CIA, lokalizacji tajnych więzień, istnienia Mai i jej faktycznej roli w poszukiwaniach bin Ladena. Mnie to niespecjalnie interesuje z dwóch powodów. Po pierwsze, to rzecz dla historyków, polityków, dyplomatów i dziennikarzy, którzy chętnie zajmują się takimi tematami przez całe lata. Po drugie, to nie ma znaczenia, bo Wróg numer jeden nie jest filmem dokumentalnym, a fabularnym – ma więc w definicję wpisaną pewną swobodę w prezentacji i interpretacji faktów. Oczywiście, Bigelow i Boal odwalili kawał dobrej roboty, przekopując się zapewne przez tony źródeł i docierając do osób, które mogły udzielić im informacji z pierwszej ręki, nie oznacza to jednak, że nie mogli w pewnych miejscach skorzystać z tej wolności i wypełnić luki mniejszą czy większą fikcją. Normalna sprawa, to kino przecież. Nie wiem, czym się tu bulwersować. Kino nieczęsto spełnia w 100% funkcję edukacyjną, a już tym rzadziej zastępuje podręcznik do historii. O czym my tu więc.

W moim odczuciu Wróg… jest zdecydowanie lepszym filmem niż W pułapce wojny. Bigelow dobrze wykorzystała czas pomiędzy tymi projektami, poprawiając błędy popełnione przy okazji swojego pierwszego oscarowego filmu, ucząc się choćby żonglowania napięciem i tonacją.  We Wrogu… rewelacyjnie podkreślanymi przez niezwykłe, groźne i mistyczne kompozycje Desplata. Oczywiście, odbiór filmu jest tym lepszy, że firmowany nazwiskiem tak dobrej aktorki, jaką jest Chastain. Nie ma tu zresztą nad czym rozprawiać – Jess wypada tu znakomicie zarówno w scenach emocjonalnych (początek i koniec, świetna klamra), jak i surowych, przedstawiających jej bohaterkę jako dyplomatkę i zimnokrwistą, upartą i niezłomną agentkę. Zasłużona nominacja i,wierzę, że także Oscar. W ramach ciekawostki: tę rolę pierwotnie zagrać miała Rooney Mara.  Totalnie widzę ją w tej roli. Byłaby świetna. Ale i tak wyszło wspaniale.

Czy polecam? Tak. Warto zobaczyć.