Choć film reklamowany jest jako komedia i rzeczywiście sporo dialogów jest pełnych humoru, cała historia, a szczególnie postać Chayenne’a jest tragiczna. Chayenne jest cieniem samego siebie sprzed lat – jak na dłoni widać poczucie niespełnienia i żalu, że to, czym żył przez tyle lat, wygasło, że jego muzyka umarła, że musiał odejść, by zrobić miejsce takim gwiazdkom jak Lady Gaga i Rihanna. Jest zmęczony życiem, wyniszczony używkami i sławą, złamany tragedią, którą nieświadomie stał się udziałem. Dramat nie człowiek. Przy tym wszystkim jest jednak rozbrajająco poczciwy, szczery i bezpretensjonalny. Chayenne’a nie da się nie polubić, mimo iż jego wygląd raczej odstrasza i czyni z niego komiczną, odjechaną postać.
Słyszeliście o Oscarze za specjalne umiejętności aktorskie, które pozwalają aktorowi zmienić się nie do poznania, wziąć na barki cały film i go unieść, a przy tym być tak wiarygodnym, naturalnym i fenomenalnym, że nie wiem już co siada? Ja nie słyszałam, ale wiem, że Sean Penn z pewnością za zagranie Chayenne’a by go otrzymał. Nie będę się już pieklić, dlaczego nie uwzględniono tej roli w wyścigu po filmowe nagrody. Ogólnie: brak słów – to trzeba zobaczyć i trzeba się tym zachwycić.
O schemacie fabularnym filmu mówi się szumnie „kino drogi”. Wiecie, jazda jakimiś gratem przez puste drogi Ameryki, postoje na starych stacjach benzynowych i w motelach, gdzie nie spotkasz żywej duszy. Wszystko to ma swój nieodparty klimat, ale w drodze Chayenne’a chodzi o coś więcej niż odnalezienie miejsca zamieszkania starego nazisty (zresztą i tu Chayenne zdaje się nie mieć pojęcia, co zrobić, gdy już go znajdzie). Chayenne szuka siebie – w spotykanych ludziach, w miejscach, w których się zatrzymuje, w ciszy i samotności, w Ameryce, której dał tak wiele, a która zostawiła go teraz samego sobie. I dociera Chayenne do sedna sprawy, ale wcale nie znajduje odpowiedzi na dręczące go pytania, raczej – jak zgrabnie ujął to ktoś przede mną – odgania demony przeszłości i odzyskuje nadzieję na lepsze „jutro”. Przemiana, wbrew pozorom, całkowita, o czym świadczy finałowa scena pod oknem.
By przesadnie się nie rozwodzić: świetna kreacja głównego bohatera, rewelacyjnie odegrana rola w wykonaniu Penna, całkiem dobra muzyka i subtelne poczucie humoru – to na plus; nieznośnie powolne tempo filmu (które da się jednak usprawiedliwić, jeśli jest sprzężone z życiowym marazmem Chayenne’a), średni montaż, brak wyrazistości w opowiadaniu głównej historii i prowadzeniu naczelnego wątku – na minus.
Czy polecam? Film ciągnie się jak gluty, a jedynymi smaczkami są kwestie wypowiadane przez Cheyenne’a – majstersztyk aktorstwa i tragizmu postaci. Ja jadłam je z olbrzymim smakiem. Dla tych smaczków warto się przemęczyć, pod warunkiem jednak, że ma się spoooooro cierpliwości.