Rate this post

Słuchanie każdej dostępnej ścieżki dźwiękowej premierowych filmów jest dobrym nałogiem. Jego efektem ubocznym są odkrycia takie jak to. Yves Saint Laurent  to film, który najpierw poznałam uszami. Muzyka Ibrahima Maaloufa zniewoliła mnie jednak do tego stopnia, że na film poszłam, by przekonać się, czy muzyka to najlepszy jego element, czy może idealne jego uzupełnienie.

 Odpowiem od razu: to pierwsze. Ale to wcale nie oznacza, że film jest nudny i niedobry. Wręcz przeciwnie – z minuty na minutę zyskuje na atrakcyjności i myli się ten, kto twierdzi, że jedynym, co zniewala, są projekty YSL (choć, prawda, to najlepsza wizualnie część filmu). I nie chodzi wcale o biografię projektanta – biografię bardzo zresztą spójną z okresem, w którym żył i tworzył. Głównym atutem filmu są świetnie dobrani do swoich ról aktorzy z idealnie odtwarzającym tytułowego bohatera Pierre’em Niney na czele, ale też poruszającym, partnerującym mu Guillaume’em Gallienne i uroczą Charlotte Le Bon w roli głównej modelki marki YSL. Fakt, że ostatnia dwójka stanowi tylko tło dla wyczynów Yvesa w niczym nie umniejsza obsadzie – wszyscy idealnie spajają się z obrazem swojej epoki i reprezentuję pokolenie niepokornych, spijających wolność twórczą artystów. Z tą tylko różnicą, że jeden z nich miał ze względu na swoje upodobania trochę pod górę.

I to jest właśnie jedna z części fabuły, która wybrzmiewa w filmie Lesperta najmniej. A powinna wybrzmiewać silnie. Jasne jest, że reżyser chciał uniknąć szafowania hasłami genderowymi i czynić z bohatera męczennika stojącego samotnie w obliczu homofobicznego społeczeństwa, ale czy lokując akcję filmu (zgodnie z prawdą) w czasach, gdy taka sytuacja była całkowicie naturalna, byłoby to istotnie takie dziwne? Przepuszczajmy fakty przez taką kalkę, którą udostępniają nam okoliczności fabularne; współczesne trendy nie powinny mieć tu nic do rzeczy. Lespert, zdaje się, zupełnie o tym zapomniał.

Oczywiście, dla kogoś nieobeznanego z biografią projektanta (ja) cała ta historia nadal jest ciekawa (dopiero lektura internetowych skrawków przynosi pytania) i jakiekolwiek usterki nie rażą tak jak widzów oczekujących mądrej selekcji i skupieniu się na najciekawszych momentach życia YSL. Ale może też właśnie to jest przyczyną zapomnienia, które spływa po seansie – miłym, momentami poruszającym, wizualnie i dźwiękowo pięknym, ale jednak… niezapamiętywalnym. Tak jak przeczytana na wikipedii biografia. Włączona, przejrzana i równie szybko wyłączona. I tak po 100-minutowej wycieczce po paryskich wybiegach modowych pozostaje tylko muzyka Maaloufa. Mnie wystarczy, ale czy Wam też?

 

Czy polecam? Można, ale bez ciśnienia.