Rate this post

Jeden z najmniej fajnych typów reklam na plakatach filmowych to ten odwołujący się do innego, głośnego i (zawsze) kasowego tytułu. Nie dość, że bezczelnie pasożytuje na cudzym sukcesie, to jeszcze bezwstydnie oszukuje. W 99% przypadkach ów film okazuje się nie tylko nie tak dobry, jak ten, na który się powołuje, ale i zwyczajnie żałosny. Po francuskiej komedii, obiecującej emocje podobne do tych, towarzyszących nam podczas seansu fantastycznych Nietykalnych, trudno było spodziewać się czegoś innego. Ale – choć swojej poprzedniczce nie dorasta do pięt – okazała się zaskakująco miłą rzeczą.

 

To już drugi film w tym miesiącu (po Mów mi Vincent, o którym pisałam tutaj), który nie tylko otwarcie bazuje na stereotypach, ale i świetnie na tym wychodzi. Chauveron – podobnie jak Malfi – umiejętnie żongluje schematami, wyśmiewając uprzedzenia, od których się odżegnujemy i nie oszczędzając żadnej ze stron. Losy jego bohaterów, skupionych wokół egzotycznej, zamożnej rodzinki z francuskiej prowincji, to satyra na współczesną, multikulturową Francję, w której trudno już nie tylko o rodowitego Francuza, ale i francuskie symbole i wartości. Problem – nawiasem mówiąc – ogromny i zupełnie niezabawny, może więc właśnie dlatego gryziony w tak specyficzny sposób?

 

Wszystko to, oczywiście, opakowane jest w słodką i lekką formę. To zasługa w dużej mierze zgrabnych gagów, ale i udanej obsady, a szczególnie męskiej jej części, generującej najbardziej komiczne sceny. Film zdecydowanie zwalnia mniej więcej w połowie – farsa ustępuje miejsca klasycznej komedii romantycznej, a piętrzące się do tej pory problemy w przewidywalny od samego startu sposób rozwiązują się w kilku zdecydowanych i – a jakże – klasycznych cięciach. Co jest, koniec końców, trochę naiwne, ale niewypadające z konwencji i pozostawiające widza w sympatycznym nastroju, którą zaserwować może wyłącznie opowieść lekka, przyjemna i idealna do spałaszowania w długi, wczesnozimowy wieczór. Jak ta właśnie.

 

Czy polecam? Tak.