Rate this post

Jak bardzo trzeba być (nie)zdolnym, by z szalenie ciekawego, wręcz hipnotyzującego bohatera uczynić jedną z najnudniejszych postaci w historii kina? Zapytajcie Simona Curtisa – ma w tym wprawę. Po nieudolnej próbie przedstawienia złożonej i arcyinteresującej przecież osobowości Marilyn Monroe (Mój tydzień z Marilyn) postanowił opowiedzieć historię Marii Altmann, austriackiej imigrantki, która wypowiedziała wojnę rządowi Austrii, by odebrać swoją własność – ich narodową Mona Lisę, czyli obraz Gustava Klimta, portretujący ukochaną ciotkę Marii. Brzmi intrygująco? Brzmi. U Curtisa intrygujące jest wszystko… poza tym.

Największą wadą Złotej damy jest to, co jest jednocześnie jej zaletą. Opowieść składa się z dwóch części. Akcja pierwszej osadzona jest w czasach współczesnych, pod koniec XX wieku, gdy przeżywająca już jesień życia Maria Altmann, po śmierci swojej siostry, postanawia raz na zawsze rozprawić się z przeszłością, m.in. odzyskać skradzione jej rodzinie przez nazistów dzieła sztuki. Na pierwszym planie tej opowieści, obok Marii, mamy też młodego, ambitnego adwokata, który żyje w cieniu wielkiego nazwiska, jakie nosił jego ojciec-sędzia i dziadek-kompozytor. Randol (co za okropne imię!) dotychczas ponosił same klęski, dlatego sprawę koleżanki swojej matki traktuje jako szansę na odbicie się od dna.

 

Duet ten – na pierwszy rzut oka już niedobrany – próbuje się dotrzeć, ale efekty tego, jakkolwiek w rzeczywistości udane, w filmie wypadają nie tylko blado, ale i bardzo nieprzekonująco. Odgrywająca główną rolę Helen Mirren w mało sensowny sposób próbuje przybliżyć widzom charakter swojej bohaterki: chowa swoją wyniosłość do kieszeni (ale tylko, gdy widzi, że ogląda ją kamera), usiłuje być zabawna (co ma dodać jej ekscentryczności, a faktycznie dodaje wyłącznie sztuczności), dwoi się i troi, by udowodnić, że jej Maria jest bardzo ludzka, a jej zamknięcie się w sobie to wynik powojennej traumy. Nie udaje jej się to w żadnej scenie, bo nawet, gdy ma szansę przełamać schemat, burzy wrażenie zupełnie niezwiązaną stylistycznie z sytuacją sceną następną. Trochę w tym winy samej Mirren, która wpadła – jak wielu aktorów przed nią – w pułapkę apoteozowania swojej bohaterki, więcej jednak Curtisa, który jako reżyser powinien dopilnować, by w interpretacji roli aktor zachował pewne proporcje, porządek. Inna już zupełnie sprawa, że Helen Mirren w każdym swoim filmie od 2006 roku gra tę samą postać (królową), i zupełnie nie potrafi od tej roli się odkleić.

 

Trudno w takiej sytuacji wymagać od aktora pokroju Ryana Reynoldsa, by wynagrodził ten aktorski niedosyt (bo w tym duecie, to jednak od Mirren należałoby się tego spodziewać). Pomijając zupełnie stworzoną przez niego postać – bo ta może tylko irytować – dla mnie jego głównym problemem jest to, że kogo i gdzie by nie grał, zawsze będzie sobą. Co oznacza w prostej linii to, że oglądając film, widzę zawsze Ryana Reynoldsa. Nie Vana Wildera (Wieczny student), nie Deadpoola (Wolverine), nie Hala Jordana (Green Lantern), tylko właśnie Ryana Reynoldsa. To krzyżyk na drogę dla każdego aktora.

 

Drugim filarem filmu są retrospekcje – wspomnienia bohaterki z jej wiedeńskiego dzieciństwa i młodości. To nie tylko spojrzenie na życie inteligenckiej rodziny austriackich Żydów, ale przede wszystkim wątek zuchwałych kradzieży majątków wiedeńczyków, dokonywanych przez hitlerowców. Powracający w kinie regularnie motyw tu ujęty jest w ramy szalenie interesującego procesu sądowego, dotykającego nie tylko spraw spadkowych, ale i narodowej dumy, tradycji i dziedzictwa kulturowego. Cały ten obraz wydarzeń prowadzących do nocy kryształowej udało się Curtisowi przedstawić – nie wiem jak – niezwykle subtelnie. Nie ma tu scen niepotrzebnych, pretensjonalnych, rzewliwych, ale ogromna w tym zasługa także aktorów, wcielających się w członków rodziny młodej Marii Altmann (i jej samej). Zupełnie nieopatrzone twarze odważyły się wykrzesać z siebie więcej i zaoferować większą emocjonalną prawdę niż ich znani koledzy, a głównie jedna koleżanka, z planu. A Tatiana Maslany (młoda Maria) i Antje Traue (Adele) kradną wszystkie sceny ze swoim udziałem. Takie niespodzianki są zawsze ogromną przyjemnością.

 

W Złotej damie – jak słusznie zauważył Łukasz Muszyński w swojej recenzji – „brakuje zazwyczaj miejsca na niedopowiedzenia, dwuznaczności, przestrzeń między słowami. Bohaterowie niezmiennie czują się w obowiązku, by powiedzieć na głos, co im w duszy gra. Z kolei Curtis – w obawie o to, czy widzowie rozumieją wagę wypowiadanych zdań – ilustruje rozmowy ckliwą partyturą na wiolonczele i łkający fortepian”. To i wiele innych płycizn sprawia, że trudno o wyrozumiałość dla reżysera, który po raz kolejny z fantastycznej opowieści robi nudną lekcję historii, zbudowanej na stereotypach i drewnianych bohaterach, którzy są ciekawiej napisani niż zagrani i poprowadzeni. Drugi, retrospektywny plan narracji wynagradza wiele, ale wciąż – nie wszystko. Za mało, by zachwycić, za mało, by zapamiętać.

 

Czy polecam? Niekoniecznie już. Kiedyś, z ciekawości i dla historii – to prędzej.