Rate this post

Czy może być coś piękniejszego od filmu, który hipnotyzuje obrazem, czaruje dźwiękiem, zachwyca grą aktorską i jeszcze absorbuje swoją historią? Tom Ford po raz kolejny udowodnił, że sztuka nie kończy się dla niego na modzie, a projektowanie ubrań to doskonały punkt wyjścia do kreowania fikcyjnych światów, w których sceneria, kostiumy, charakteryzacja, rekwizyty i światło mają równorzędne prawo bytu co historia czy jej bohaterowie. Zwierzęta nocy to prawdziwa uczta dla zmysłów, choć przyjemność uczestniczenia w niej ma zdecydowanie mało wspólnego z psychicznym, a nawet fizycznym komfortem.

 Zwierzęta nocy to w zasadzie historia o tym, jak kobieta czyta książkę. Uśmiecham się, gdy to piszę i uśmiechają się pewnie wszyscy, którzy film już widzieli, bo ten absurdalny i wiejący potworną nudą fakt podany jest przez reżysera w tak wyrafinowany, zgrabny sposób, że przyswaja się go z wypiekami na twarzy i niewyobrażalną wręcz ciekawością. Dwutorowość fabuły filmu dostarcza nie tylko kontekstu dla historii głównej bohaterki, ale i emocji, których się zupełnie nie spodziewany. Ten thriller zamknięty w psychologicznym dramacie zmęczonej życiem artystki, która odkrywa, że świat jest i będzie dla niej już zawsze miejscem zbyt ciasnym, to pełnokrwisty obraz tego, jak niepostrzeżenie i przypadkowo wkrada się w nasze życie zło, a sprawiedliwość – w jakiejkolwiek by nie przyszła formie – nie zawsze daje spełnienie. To dosłowne brzmienie wątku „teksańskiego” idealnie spaja się przy tym ze znaczeniem historii Susan, sprowadzającym się do smutnej prawdy, że samotność to w przypadku osób głodnych bycia raczej stan umysłu niż fizyczności, a zaspokojenie go – jeśli w ogóle możliwe – wiąże się z ogromnymi, może zbyt ogromnymi wyrzeczeniami.

Amy Adams. Rany, Amy Adams! To fascynujące, jak przeobraża się ta utalentowana aktorka w percepcji widza, mogącego przed momentem (u mnie wręcz w przeddzień) oglądać ją w świetnej, ale jednak zupełnie innej roli (w Nowym początku, o którym pisałam tutaj). U Toma Forda wypada doskonale, jej dojrzałość twórcza może tu wreszcie zaprezentować się w całej okazałości, a przy tym wszystkim z każdej sceny wypływa zrozumienie postaci, emocje, które Seamus McGarvel umiejętnie wydobywa kamerą, nie bojąc się zbliżeń i nie zaniedbując jednocześnie planów dalszych, układających się w zachwycające kadry, które wręcz chciałoby się oprawić i podziwiać w galerii sztuki. Luksus, którym otacza się jej bohaterka, boleśnie kontrastuje z jej samotnością i niespełnieniem, ale od tego całokształtu nie sposób oderwać oczu – kostiumy, w które ubrał aktorkę Ford to elegancja, szyk, klasa sama w sobie, a Adams wygląda w nich, jakby w tym wysublimowanym, wykreowanym świecie sztuki wprost się urodziła. Wspaniała kreacja, za którą aktorce życzę przywieźć do domu garść statuetek.

Jake Gyllenhaal, wciela się kolejny raz w swojej karierze w rolę nieco histeryczną, przesyconą trudnymi emocjami, które lubią pociągać za sobą w stylu gry desperację i teatralność. Aktorowi nie sposób niczego zarzucić, w lot łapie problem swojego bohatera i świetnie odzwierciedla jego odczucia, ale daleko mu do fantastycznej, bardziej stonowanej, ale i soczystej roli w Wolnym strzelcu (recenzja tutaj). Podejrzewam, że część „winy” ponosi tutaj Michael Shannon, który partneruje Gyllenhaalowi i robi to po mistrzowsku, z szablonowej z pozoru roli „strażnika Teksasu” wyprowadzając jakość, jakiej nie powstydziłaby się aktorska liga mistrzów. Tych smacznych ról drugoplanowych jest tu zresztą więcej, by wspomnieć tylko o Aaronie Taylor-Johnsonie w zdumiewająco innej niż dał się poznać do tej pory roli, czy karykaturalnym, intrygującym występie Laury Linney.

Fascynująca jest w Zwierzętach nocy gra kontrastów. Ford przeciwstawia sobie miejskie piękno i prowincjonalną brzydotę, elegancję i formę głównych bohaterów z zaniedbanym, przaśnym tłem (także charakterów – genialna jest scena otwierająca film, której odbiór to wybuchowa mieszanka fascynacji i obrzydzenia, absolutnie jeden z najbardziej hipnotyzujących prologów filmowych ostatniego czasu), wielkie ideały z elementarnymi potrzebami człowieka. Zgrabny montaż tylko potęguje te dwuznaczności.

Wreszcie, muzyka. Przepiękna, zmysłowa, pełna rozmachu ścieżka dźwiękowa Abla Korzeniowskiego, w którego kolejnych kompozycjach nie sposób się nie zakochać. Jest tu, naturalnie, wiele motywów już znanych (choćby z najpiękniejszej moim zdaniem pracy Polaka, ścieżki do filmu W.E. Królewski romans), ale oryginalność muzyka ta zdecydowanie zyskuje w towarzystwie obrazu. To ona wzmacnia doznania podczas oglądania sceny otwierającej film (main theme ścieżki – Wayward Sisters) i niesie sporą część tej historii. Nic, tylko życzyć nominacji i – koniecznie – kolejnej tak udanej współpracy z Tomem Fordem.

 

Czy polecam? Czy ten zachwyt może kłamać? Chyba nie… 🙂