Nigdy nie ukrywałam, że mam sentyment do Willa Smitha. Owszem, jest to aktor, który z lubością odgrywa role pierwszo- i niemalże jedynoplanowe (scen z jego udziałem w większości filmów, które firmował swoim nazwiskiem, było co najmniej 80%), a historie, które przypina do siebie przed kamerą są w gruncie rzeczy do siebie bardzo podobne (emocjonalne i emocjonujące, zastanawiające i wzruszające na wielu poziomach). Ale też nie ma w tym przecież niczego złego, pod warunkiem, że robi to dobrze. Tak jak nie ma niczego złego w promowaniu swojego syna, nad którym jeszcze kilka lat temu rozczulaliśmy się (ewentualnie rozczulałyśmy się) w cudownym W pogoni za szczęściem. Kto bogatemu zabroni, prawda? Tyle że o ile opowieść o ubogim, raczkującym maklerze giełdowym, próbującym utrzymać siebie i swojego synka urzekała zarówno na poziomie fabularnym, jak i aktorskim (ach, te urocze maluchy na ekranie), o tyle 1000 lat po Ziemi – wraz z coraz dojrzalszym Willem i tykającą bombą pokwitania (razem z całym zestawem zmutowanych dźwięków wydobywających się z młodego gardła), czyli małym Jadenem – nie wyrabia na żadnym zakręcie. A tych jest w filmie bez liku.
Nova Prime to miejsce we wszechświecie, na którym ostatni przedstawiciele ludzkości znaleźli dom po katastrofie, jaka nawiedziła Ziemię tytułowe 1000 lat temu. Nie jest to zdecydowanie miejsce, w którym można spokojnie i bezpiecznie wegetować. Podczas tragicznej w skutkach wyprawy generał Cypher Raige (Will Smith) wraz synem Kitaiem (Jaden Smith) awaryjnie lądują (oczywiście) właśnie tam. Przed młodym kadetem stoi ogromne wyzwanie pokonania śmiercionośnych potworów i innych zasadzek, by sprowadzić ratunek dla siebie i ojca.
Ojej, naprawdę nie wiem, z której strony ugryźć to wielkie rozczarowanie. Bo tak: najpierw byłam okrutnie zniesmaczona ideą tej historii. Nie wiem, o czym myślałam, oglądając zwiastun – chyba zapamiętałam z niego tylko tę drugą, bardziej przygodową część, w której prawdopodobnie zobaczyłam kilka ciekawych ujęć, zwiastujących intrygującą opowieść. I chyba cały czas chodziło o Willa – że skoro nie zawiódł do tej pory, to dlaczego teraz ma zawieść? Zanim więc przebrnęłam przez okropnie nudne wariacje technologiczne przyszłości i zdołałam otrząsnąć się z drewnianej gry Jadena Smitha i sztampowej (?!) interpretacji roli w wykonaniu Willa, dotarliśmy do zapamiętanej ze zwiastunów puszczy. Porośnięte graficznie zasianą roślinnością i pełne komputerowo wyhodowanych zwierzątek, z których żadne nie przypominały dzisiejszych przedstawicieli fauny, lasy, okazały się tak nienaturalne, że nie miały żadnych szans zrobić jakiegokolwiek wrażenia. Nawet (rzadkie) rozwiązania przyciągające (na chwilę) uwagę (nie mylić z „zaskakujące”, bo przewidywalność tej opowiastki jest niemożliwie wysoka) były natychmiast tłamszone przez kiepską grę młodego Smitha, którego marne umiejętności, zestawione z doświadczeniem speców od efektów specjalnych, tworzyły kuriozalne, śmieszne i żenujące sceny, bazujące w dodatku na ruchach (i ciosach), których nie powstydziłby się Chuck Norris. No nie. Nie tędy droga.
W całej tej komputerowo stworzonej rzeczywistości, narodzonej kiedyś w głowie Willa Smitha (to on dostarczył materiałów do scenariusza), gubi się wszystko, co mogłoby choć trochę podnieśc wartość filmu. Jak choćby muzyka genialnego przecież Jamesa Howarda Newtona, której pojedyncze kompozycje jakimś cudem się przebijają (co wcale nie znaczy, że wszystkie warte są uwagi), inne jednak stanowią zupełnie nieistotne tło, możliwe do ucieszenia ucha chyba tylko „na sucho”, bez wspomnienia sztucznego świata Smithów.
Szkoda, Will, wielka, wielka szkoda.
Czy polecam? Nie. Szkoda czasu.