Rate this post
Gwarantuję, że mój sposób jest absolutnie autorskim pomysłem, o którym nie przeczytacie na żadnej innej stronie. Co więcej, jeśli zadziałał na mojego smokoholika, to mam 99 % pewności, że podziała na każde inne dziecko. Twoje też.

Dodam, że potępi go całe grono pedagogiczne, najbardziej znani i uważani psychologowie, dla których będę kolejną wyrodną matką, ale wystawiając sobie rachunek zysków i strat, uznałam że ten jeden raz, mogę być wyrodna, a co? Dla dobra sprawy.

Ze smokiem pożegnaliśmy się ponad 1,5 roku temu, około drugiego roku życia Jana. Czytałam wszystkie poradniki na ten temat, przycinałam dydek nożyczkami, by ten był Jachowi mniej komfortowy, po czym leciałam na złamanie karku do najbliższego sklepu, bo dziecko bez dyda, darło się w niebo głosy. Smarowałam smoczek chrzanem, cytryną, rzucałam ptaszkom za okno, dawałam psu na ulicy. Były też próby przekupstwa, gdy w zamian za smoczek oferowałam wypasione auto z wystawy sklepowej. Nie działało nic! I myślałam, że widok Jasia ze smoczkiem w ustach będzie towarzyszył nam do jego osiemnastki, aż pewnego dnia wpadłam na genialny pomysł.

Ale powolutku…

Jan przeżywał w owym czasie fascynację skolopendrami. Skolopendra to dość obrzydliwy owad, który swą wątpliwą urodą przerazi niemal każdego. Tak było i z moim dzieckiem. Uwielbiał oglądać je na zdjęciach, ale spotkanie z takową, skończyłoby się płaczem w ramionach bohaterskiej mamy. Skąd fascynacja paskudą, spytacie? Jestem biologiem, na półkach mam wiele książek o tematyce biologicznej, a wiedzę którą zdobyłam, przemycam mu (świadomie lub nie) na każdym niemal kroku. Pewnego dnia, podczas naszych opowieści, okraszonych zdjęciami z albumu Nationale Geographic, natknęliśmy się na focie skolopendry. Wielkie oczy Jana, lekkie niedowierzanie w głosie:
– mamusiu, a cio to?
– robal, Jasiu boję się go – odpowiedziałam, bo faktycznie brzydkie to to jak mało co, ale Jan się brzydactwem zafascynował.

Fascynacja skolopendrami podsycana strachem przed nimi trwała, dyd w ustach Jana rozpanoszył się w nich na dobre, a ja z dnia na dzień traciłam nadzieję  na rozstanie się z „gumiakiem”. Musicie mnie zrozumieć, to były na prawdę trudne chwile. Podczas gdy inne matki chwaliły się, że ich dwulatki mówią już biegle w dwu językach, same prasują swoją garderobę i z wielkim powodzeniem, w wolnej chwili od rozwiązywania ulubionych całek, zajmują się handmadem, my zmagaliśmy się ze smoczkiem i to bez sukcesu na naszym koncie.

Zdesperowana, zrobiłam to! Zrobiłam w smoczku dziurę, wsadziłam w nią ziarenko ziela angielskiego i jak gdyby nigdy nic, niepostrzeżenie odłożyłam smoczek na swoje miejsce. Jan, dość szybko zorientował się, że z dydem jest coś „nieteges”:
– mamusiu, a cio to? (moje ulubione pytanie)
– ojej (odgrywam strach pomieszany z przejęciem)!!! Jasiu, w Twoim smoczku, zamieszkała skolopendra, ja się boję.
Dziecko w ryk!!!
– co to będzie Jasieńku?
– nie chcę takiego!!! Didiiiiiii! Wyzuć to do kosa!

I od tego czasu didi nie mieszka już w naszym domu, a sposób pozbycia się intruza przez zastraszenie nim szkraba, uważam za najbardziej skutecznym z jakim miałam do czynienia.

Czy cel uświęca środki?Tym razem na pewno 🙂