Rzadko zdarza mi się recenzować komedię, co wynika z dwóch rzeczy: po pierwsze, traktuję je jako niezobowiązującą (tylko li) rozrywkę, która ma mnie oderwać od codziennych zajęć i problemów, podnosząc przy okazji poziom endorfin; po drugie, nie za bardzo jest w ich przypadku o czym pisać – mają w końcu (roz)bawić, a nie dać do myślenia i skłonić do analizy swojego „ja”. Tym razem jak zwykle starałam się nie iść do kina ze zbędnymi oczekiwaniami, ale było to trudne z jednego poważnego powodu: Warner Bros nie ma zwyczaju sprzedawać gniotów. Bo – spójrzmy prawdzie w oczy – mają tych premier zaledwie kilka w roku, wchodzą z nimi dopiero na wiosnę, intensywnie zajmują sobą okres letni, ale są to w 95% przypadków tytuły głośne, kasowe i wyczekane. Tak było choćby z ubiegłorocznym finałem trylogii o Batmanie, jesiennym, oscarowym Argo czy tegorocznym Człowiekiem ze stali. Nie wszystkie wyglądałam z utęsknieniem (Obecność), nie wszystkie też okazały się dobre (Mroczne cienie były totalnie słabe), ale jednak niektóre bardzo pozytywnie mnie zaskoczyły (Projekt X, Pacific Rim). No ale komedia z Jasonem Sudeikisem? To się nie może udać. A tu niespodzianka.
Może i brzmi typowo, może wieje nudą i kliszami, ale to naprawdę nie jest tak jak myślicie. A właściwie jest, tylko że zabawniej i przyjemniej, niż Wam się wydaje. Początek może przerażać: totalnie przeciętny Sudeikis dwoi się i troi, by rozbawić, jego młody sąsiad wygląda jakby urwał się z choinki, zamulona Roberts zupełnie nie przyciąga uwagi, a prężąca się na rurze Aniston przywołuje tylko jedną refleksję: oj, ma Jen już swoje lata… Wiadomo, że cała trójka będzie niechętna pomysłowi, później się zgodzi, rzecz pójdzie jak z płatka, a potem zaczną piętrzyć się przeszkody. A jednak rzecz się rozkręca i w miarę rozwoju tej przewidywalnej jak jutrzejsze monstrualne kolejki w marketach (sklepy będą nieczynne przez aż jeden dzień, apokalipsa) akcji jest lepiej. Oczywiście, zdarzają się dłużyzny, niepotrzebne powtórzenia i sceny nie tak zabawne, jak oczekiwano, ale w ostatecznym rozrachunku nie zmienia to zupełnie faktu, że seans co chwilę przerywany jest salwami śmiechu i zlatuje bardzo szybko.
Humor Millerów jest dokładnie tym rodzajem żartów, których szukam w komediach. Nie jest to humor wulgarny (choć lekko sprośny owszem), klozetowy, raczej opiera się na zabawnych skojarzeniach i dobrze wykorzystanym potencjale osobowościowym bohaterów (Scottie P., you know what I’m saying). Nie powiedziałabym, że jest grubiańsko i żenująco (jedna może tylko scena – akcja „pająk” – była rzeczywiście zbędna) – kino wypluło do tej pory całą masę komedii bardziej prostackich i krępujących. Niezłe dialogi, prześmieszne zwroty akcji i żarty sytuacyjne tworzą w konsekwencji bardzo sympatyczny obraz rodzinki z szalenie wciąż popularnym w komediach motywem udawania kogoś, kim się nie jest i stopniowym polubieniu tej roli. A na deser – garść całkiem pozafabularnych nawiązań (choćby finałowa sekwencja z cyklu „sceny usunięte” – sentymentalne mrugnięcie okiem do jednej z aktorek i fanów tego, o czym tam mowa) – które smakują równie dobrze jak cały film.
Czy polecam? W ramach rozluźnienia i umysłowego relaksu w weekend będzie jak znalazł.