Rate this post

Ile razy zdarzyło wam się oskarżyć film o przewidywalność po zobaczeniu kilku pierwszych scen? Pewnie nierzadko. A ile razy wasze oskarżenie było słuszne? Pewnie często. Chcielibyście się wreszcie pomylić i dostać sporą dawkę nagłych zwrotów akcji mimo iż początkowo myśleliście, że wiecie o tej historii wszystko? Musicie zatem zobaczyć Tajemnicę Filomeny.

 

Jeśli oglądaliście Siostry Magdalenki, to tytułowa tajemnica Filomeny nie będzie dla Was żadnym zaskoczeniem. Film Stephena Frearsa to Siostry Magdalenki 50 lat później. Oto dojrzała, miła kobieta z właściwymi dla osób w podeszłym wieku sympatycznymi i niegroźnymi słabostkami, chce rozliczyć się z przeszłością i odnaleźć dziecko, które zostało jej odebrane przez chciwe i nieludzkie zakonnice, u których jako nastoletnia dziewczyna odpracowywała swoje „wielkie grzechy”. Do znanego nam i przerażającego schematu działania zakonów w połowie wieku Frears dodaje współczesne akcenty – pogubionego zawodowo dziennikarza, który ma opowieść Filomeny spisać,b kontrastujący z konserwatyzmem obraz liberalnej, nowoczesnej Ameryki i jeden z ważniejszych i często podnoszonych w kinie wątków, o których nie napiszę, by nie psuć Wam odbioru. I robi to bardzo dobrze – nienachalnie, subtelnie, jak należy. Ale nie to jest największym atutem Tajemnicy Filomeny. Tym, czym Fears bezsprzecznie zdobywa widza, jest bijące jak jaskrawa łuna światła ciepło, które wypływa z każdego kadru tej pięknej, zabawnej, wzruszającej i mądrej opowieści. Rzecz, której w kinie szukam i której – jak cały współczesny, taplający się w szarości świat – potrzebuję najbardziej.

 

Uwielbiam sposób, w jaki życie, które napisało scenariusz tego filmu, bawiło się ze mną podczas seansu. Może to moja naiwność, może umiejętna interpretacja rzeczywistości (czy – jak chce bohater filmu – „to jest dobre, dla narracji, oczywiście”), a może po prostu – jakie to banalne – nie wszystko w życiu jest takie oczywiste, jak nam się wydaje i to my, częściej niż los, wstawiamy codzienność w ramy, patrzymy nań (zbyt) wąsko i chcemy, by wszystko było czarno-białe, bo tak jest prościej. I wściekamy się, gdy jest inaczej. Trochę jak Martin, bohater filmu – zły na cały świat o to, że ma czelność być lepszym niż on go widzi.

 

Brzmi poważnie i jest poważnie, choć Filomena, Martin i Fears zza kamery nieustannie bilansują tę powagę wspaniałym, kojącym humorem. Za to właśnie kocham brytyjskie kino – w tę całą dostojność, estymę potrafi wpleść wyśmienite żarty słowne, takie (stare, ale idealnie oddające rzecz słowo) krotochwilki, które jeśli nie powodują wybuchów śmiechu, to przynajmniej ściągają go na twarz w delikatnym wyrazie. I to nie są głupie, ordynarne, niesmaczne kawały, tylko czysty, inteligentny i naturalny humor. Sama przyjemność tego słuchać i to oglądać.

 

Wspaniała jak zawsze Judi Dench nie zasługuje na nominację do Oscara bardziej niż przy okazji każdej ze swoich ról. Dla takich gigantów jak ona (i Meryl na przykład) powinno się przyznawać Oscary za dorobek aktorki – raz a porządnie, nie bawić się w jakieś mikronominacje, bo więcej one im uwłaszczają niż dodają splendoru. O wiele większym więc zaskoczeniem w Tajemnicy Filomeny okazał się Steve Coogan (że kto?), facet jakoś  niby znany z twarzy, ale w ogóle nie wiadomo skąd. Dobrze, że znalazł się w tym filmie. Może ktoś go zaczepi i da szansę na coś więcej, bo ewidentnie na nią zasługuje.

 

I jeszcze ta słodka muzyka Desplata. Piękności.

 

Czy polecam? Bardzo.

*Za zaproszenie na seans przedpremierowy dziękuję Kinu Pod Baranami.