Targowiska bylejakości
Miałem ostatnio okazję testować dwa serwisy internetowe, pośredniczące między zleceniodawcami a wykonawcami rozmaitych zadań w Internecie. Idea wydaje się być słuszna: z jednej strony są ludzie, głównie młodzi, chcący dorobić parę groszy, z drugiej – zleceniodawcy, pragnący, by ktoś tanim kosztem coś dla lub za nich zrobił. Ale efekt jest taki, że po testach wiem jedno: nigdy więcej…
Byle jak, byle szybko, byle zarobić
Fot. avriette on Flickr.com (CC license)
Pierwszym z testowanych serwisów była witryna, reklamująca się jako „platforma błyskawicznych usług internetowych”. Napisana nie najlepiej, wymagająca przelogowywania się, by zmiany na koncie stawały się widoczne, ale przede wszystkim oferująca pracę w wykonaniu uczniów i studentów. Zleciwszy parę prac miałem okazję przekonać się, że poziom nauczania i kształcenia w naszym pięknym kraju jest rzeczywiście tak denny, jak go malują. Średnio co drugi zleceniobiorca w ogóle nie rozumiał, co ma zrobić, bo albo nie chciało mu się przeczytać opisu zadania, albo przeczytał, ale nie zrozumiał. Choć były to proste, nieskomplikowane sprawy, jasno i wyraźnie opisane.
Mniej jasno i wyraźnie opisana jest procedura dodawania zleceń i sprawdzania jakości wykonania, toteż dopiero po jakimś czasie zrozumiałem, że np. nie należy dawać zleceniobiorcom długiego czasu na wykonanie zadania. W rezultacie iluś geniuszy porezerwowało sobie u mnie zadania, nie mając w ogóle zamiaru przystąpić do ich realizacji – a ja miałem tylko zablokowane środki na koncie i nie mogłem zadań zakończyć. Poziom partactwa był tak duży, że po jakimś czasie nie tylko przestałem się użerać z wykonawcami i żądać poprawek, ale wręcz zacząłem zaliczać „jak leci”, żeby tylko wreszcie mieć z nimi spokój.
Uderzające było jedno wrażenie: przedsiębiorczy uczniowie i studenci na ogół łapią każde dostępne zadanie i wykonują je byle jak, byle szybko, na łapu-capu, aby tylko wpadło im te parę groszy, przybliżające do wypłaty. Zleceniodawca jest tylko bankomatem, frajerem, którego można naciągnąć. Oczywiście można się upierać i nie zaliczać wykonania zadań, ale – jak wspomniałem – nerwów mi w końcu nie wystarczyło.
Pisałem też w ubiegłym roku, że w polskim Internecie roi się od agentów za dwa złote. Przestrzegałem wtedy przed poważnym traktowaniem dostępnych w Sieci opinii, ponieważ pochodzą nierzadko właśnie od takich ludzi, piszących je na zlecenie. Postanowiłem przyjrzeć się procederowi od drugiej strony i przetestowałem „kompletne narzędzie do public relations w internecie dla agencji PR i firm”. Wrażenia były takie same jak w wyżej opisanym serwisie, albo i gorsze. Ponoć „agenci” dostępni w bazie serwisu zostali uprzednio sprawdzeni pod kątem swoich umiejętności, ale po tym, czego doświadczyłem, trochę trudno mi w to uwierzyć. Owszem, kilka zleconych postów napisano mi poprawnie, choć bez rewelacji, ale to była mniejszość. Posty lądowały m.in. na umarłych, od lat nie prowadzonych blogach albo na mało uczęszczanych forach, przy czym autor postu zarejestrował się tylko po to, by te dwa zdania napisać, zatem jego wiarygodność to mniej niż zero.
Większość stanowiły zaś teksty, przynoszące reklamowanym stronom i usługom więcej szkody niż pożytku. „Znakomici” copywriterzy potrafią mianowicie wypisywać banialuki wołające o pomstę do nieba i sądzę, że gdyby któremuś z nich zlecić np. reklamę dżemu, to bez wahania napisałby, że ujędrnia piersi i wzmaga potencję. Tu również obowiązuje chyba zasada „złapać każde zlecenie i odwalić, byle szybko”. Szczytem moich doświadczeń w tym serwisie była współpraca z pewną młodą damą, której pełno w Sieci, a która cieszy się tam znakomitą opinią. Kiedy odrzuciłem parę jej wyjątkowo głupich postów i przypomniałem, że jako zleceniodawca będę jej wystawiał opinię, odpowiedziała mi …pogróżkami, że oto ona też może wyrazić na mój temat swoją opinię w Internecie. Wiele zrozumiałem, gdy od tej młodej damy, mającej ponoć doświadczenie w marketingu szeptanym i powiązanej z jakimiś buzz-owymi agencjami otrzymałem żądany zwrot pieniędzy: nadawcą była …agencja modelek.
Jeśli komuś takie serwisy się opłacają, to na pewno ich właścicielom: w pierwszym płaci się firmie 50 proc. przelanej kwoty (reszta to środki na wypłaty dla zleceniobiorców), w drugim – trzeba wykupić abonament, a wykonawcom płaci się ekstra. Czy warto oferować w nich swoją pracę – tego nie wiem. Wiem tylko, że nie warto tam żadnych prac zlecać.
Nie ma to jednak jak renomowana firma, o ustalonej marce, z konkretnym portfolio i gwarancjami należytego wykonania powierzonej pracy, choć i to wszystko stuprocentowej pewności nie daje. I wciąż sprawdza się stare powiedzonko: „Dlaczego w Polsce jest tak wysokie bezrobocie? Bo wszystko, k…wa, muszę robić sam!”