Jestem od trzech bez mała tygodni w jakimś przedziwnym pędzie. Robię dwa razy więcej niż jeszcze miesiąc temu, energii bez porównania więcej, spotkań, wydarzeń i ludzi całe mnóstwo, planów, pomysłów i myśli ogrom, a czasu, no cóż, jakoś nie przybywa. Tym gorzej, gdy te wykradzione różnym fajniejszym momentom chwile spędza się na rozrywce tak wątpliwej jakości jak seans AmbaSSady. Machulski miał jednak szczęście, bo zdobył mnie zanim pojawił się pierwszy kadr filmu: najpierw nakręcił Kołysankę, która do dziś mnie bawi, potem dał kolejny kontrakt Więckiewiczowi, którego chyba nie da się nie szanować za warsztat, a na koniec – już nie Machulski, tylko ja osobiście – do kina na film zaciągnęłam turystkę, Maję w sensie, Wiecznie zaczytaną, no i było mi serdecznie głupio tak totalnie film zmieszać z błotem. Cała radość jednak w tym, że mam większe szczęście niż Machulski: Maja ma w nosie, że mi głupio i z uśmiechem na ustach daje mi w tej chwili, czuję to, wolną rękę w krytykowaniu. No to ją biorę.
Kiedy 3 lata temu Machulski napuścił na Bogu ducha winną zbieraninę miejscowych i przybyszy wampirzą rodzinę, sączącą krew z ludzkich pięt, wielu mówiło, że reżyser – ach, ten sam wielki reżyser od Seksmisji i innych Vabanków – wziął się i skończył. Machulski zebrał więc siły i udowodnił im, że… mieli rację. Skończył się – głupie zresztą wyrażenie, bo AmbaSSada – sentymentalna wycieczka w przeszłość z cyklu „a co by było, gdyby się nie zdarzyło…” – jako idea żadnego końca nie zwiastuje. Na pomysł nakręcenia narodowej podróbki Bękartów wojny niejedna Polska wpadła, ale to właśnie tutaj komedia o Hitlerze to oksymoron. O tym, że żartować ze zbrodniarza w miejscu, w którym szczególnie odczuwano jego rażącą siłę, to chodzić po bardzo grząskim gruncie, wiadomo nie od dziś, ale że Machulski niekoniecznie idzie z prądem – też. Powiedzmy zatem, że sama idea – mimo że zapożyczona – miała szansę się wyróżnić. W czym więc problem? Ano w tym, że pomysłów na realizację już zwyczajnie nie starczyło.
Można by długo o niejasnościach, zbyt prostych rozwiązaniach fabularnych, nieumiejętności żonglowania absurdem, przez pryzmat którego każe się odbiorcom film czytać, o uproszczeniach, chodzeniu na skróty, infantylnym i kpiącym sobie z widza finale, naiwnej konstrukcji bohaterów, nieudanych zdjęciach i efektach czy kiepskim dubbingowaniu wewnętrznym. Ale niech będzie krótko o tych, których nazwiskami AmbaSSadę firmowano.
O czym myślał sobie Machulski, rozpisując fatalne role Meli i Przemka, a później zatrudniając do nich równie fatalnych Magdę Grąziowską i Bartosza Porczyka, nie wiem, ale niech do tych myśli nigdy nie wraca. Obie postaci są papierowe, nudne i tak sztuczne, że już Nergal w roli Ribbentropa z nienaturalnie podłożonym niemieckojęzycznym głosem był – nie wierzę, że to piszę – lepszy. Cała pierwsza sekwencja filmu, prowadząca do pierwszej wycieczki na 3. piętro, jest jak różowa guma do żucia orbit dla dzieci – ładnie pachnie, ale po kilku minutach traci cały smak i aż chce się ją wypluć, gdyby nie to, że akurat wynieśli wszystkie kosze w promieniu 2 kilometrów. Te kilka zabawnych momentów, które atakują ni stąd, ni zowąd, znikają tak szybko jak się pojawią, pozostawiając po sobie wrażenie nierealnego snu. Nawet Więckiewicz – choć dobry jak zawsze i kradnący dla siebie każdą scenę – nie rekompensuje kretynizmu większej części fabuły, gry kolegów i rozciągniętej do granic niemożliwości i nudy narracji.
Okrutnie sobie nie mogłam znaleźć miejsca na tym filmie.
Czy polecam? Oj, nie.