Problem miałam z tym Wałęsą. Od samego początku nie interesował mnie ani jeden news na temat powstawania filmu, nie czekałam na niego, nie wyglądałam, nie zastanawiałam, jak Wajda sportretował bohatera i czy pokazał prawdę, czy legendę, zupełnie nic. Kiedy dzień premiery nadchodził nieubłaganie, zaczęłam się tym wszystkim męczyć. Z jednej strony czułam bowiem, że film zobaczyć warto, choćby dla tematyki i filmu jako filmu po prostu, tego, co twórcy i obsada (Więckiewicz!) tam powyprawiali. Z drugiej nie mogłam powstrzymać rosnącego zniechęcenia i seans odwlekałam, ile mogłam. Zwyciężyły względy logistyczne – jedyny pasujący mi w tym tygodniu termin wyjścia do kina przypadał właśnie na godzinę seansu Wałęsy. Czy to przypadek, nie wiem, grunt, że film okazał się nie taki straszny, jak się w moich wyobrażeniach malował. Wałęsa. Człowiek z nadziei może wielu odtrącać w warstwie ideologicznej, ale faktu, że to dobrze zrobiony film, nikt Wajdzie nie może odmówić.
Ponieważ zekranizowane wydarzenia i główny bohater filmu są powszechnie znane z podręczników i mediów, krótko o tym, co w Wałęsie warte jest uwagi. No więc montaż, to chyba przede wszystkim. Bardzo zgrabnie spajający materiały archiwalne i sceny filmowe, nienachalny i miękki. Niepowtarzający obrazów nowych i świetnie oddający klimat tamtych czasów. Potem ścieżka dźwiękowa, która okazała się bardzo udanym eksperymentem. Współczesne brzmienia, rapowane utwory i uniwersalne teksty wniosły do filmu sporo świeżości, a przede wszystkim oswoiły historię – rzecz ważna szczególnie dla młodszej grupy widzów. Taką rolę pełnił też subtelnie wpleciony w obraz poważnych wydarzeń komizm, w mniejszym stopniu sytuacyjny, nade wszystko – charakterologiczny i językowy; w obu przypadkach jego nośnikiem jest najczęściej główny bohater. O tym, jak bardzo odbiór tych humorystycznych scen uzależniony jest od wieku (nie mylić ze znajomością lub jej brakiem historii czy inteligencją), przekonałam się zresztą podczas seansu, mając okazję obserwować młodzież szkolną w towarzystwie nauczycielki. Jakkolwiek grzeczni i oglądający film z ciekawością, uczniowie chichrali się namiętnie z idiolektu bohatera i scen, które same w sobie byłyby może i zabawne, gdyby nie były umieszczone w poważnym, tragicznym wręcz kontekście. Zupełnie inaczej reagowała na film nauczycielka – wybuchająca głośnym śmiechem (jako jedyna w sali) w scenach opierających się na „PRL-owskich” aluzjach, elementach zrozumiałych chyba wyłącznie tylko dla osób, które doświadczyły tej rzeczywistości na własnej skórze. Arcyciekawe kontrasty.
Last but not least – Więckiewicz. Nie – aktorzy, Więckiewicz. Charyzmatyczny, przepyszny w każdym geście i słowie, lepszy chyba nawet od samego Wałęsy. Świetny zarówno w kameralnych scenach rodzinnych, jak i panoramicznych obrazach strajków i przemówień. Doskonale oddający skomplikowaną naturę swojego bohatera, jego indywidualizm, upór, wrażliwość społeczną, narodową, ale też pychę i impulsywność. Co najważniejsze, wpisujący się w założenie ukazania Lecha Wałęsy przede wszystkim jako człowieka, dopiero później – działacza, opozycjonisty, polityka.
Może i jest w filmie Wajdy sporo historycznych kalek, może i Głowacki nie powiedział o Wałęsie niczego, czego byśmy nie wiedzieli, może i pominięto brud, który wielu bardzo chciało zobaczyć. Nie zmienia to jednak faktu, że – nawet przy tak negatywnym nastawieniu jak u mnie, przed seansem – film ogląda się naprawdę dobrze, a reżyser dał znów polskiej kulturze ważną ilustrację czasów burzliwych przemian, które każdy, bez względu na wiek, (po)znać i (z)rozumieć po prostu powinien.
Czy polecam? Tak.