Najlepszy film o miłości? Poczekaj, nie odpowiadaj od razu. Pomyśl chwilę. Jaki tytuł przyszedł Ci najpierw do głowy i jak myślisz, dlaczego była to komedia romantyczna? Bo o to zapytałam? Nie. Wróć do początku i pomyśl jeszcze raz. Ok, masz pięć nowych tytułów, nieważne, że cztery z nich to nadal tanie romansidła. A teraz wymień jeszcze pięć, ale takich, które naprawdę zasługują na to miano. Czekaj, co robisz i dlaczego wchodzisz do bazy Filmweba? Wiesz już co mam na myśli? Nie? To czytaj dalej.
Kino idzie na łatwiznę tak często, jak my. Przepis na film o miłości jest prosty jak receptura na kruche ciasto, z tą tylko różnicą, że kruche ciasto zawsze wychodzi. Znasz dobrze ten schemat. Jest ich dwoje. Oboje żyją sobie w pojedynkę, są raczej dobrze sytuowani i w miarę spełnieni, ale jednak nieszczęśliwi, bo samotni. Spotykają się totalnym przypadkiem, najczęściej w taki sposób, że wzdychasz, no bo niby dlaczego tobie takie pierwsze wejrzenia nigdy się nie przydarzają. Potem jest cudownie i wspaniale, aż nagle okazuje się, że jedno coś przed drugim ukryło i tylko czekać, jak to drugie się o tym dowie. Potem jest wielkie ała, związek się rozpada, jest dużo płaczu i samotności, wszystko po to, by w finale doszło do wzruszającego przebaczenia, zgody i bardzo happy endu. Czasem ktoś pokusi się o odrobinę urozmaicenia, doda jakąś chorobę czy śmierć albo wplecie w historię trzecią, a najlepiej też czwartą postać, odważając się (ach, szalony!) połączyć bohaterów w nie te pary, co powinien (tak widzom utrę nosa, a co!). Wsio rawno, efekt ten sam – i żyli długo i szczęśliwie.
Dywagować o tym, czy to nie właśnie tego większość z nas po filmach o miłości się spodziewa, sensu większego nie ma. Ma go jednak pytanie o to, jakiej miłości właściwie w kinie szukamy i gdzie ją znajdujemy. Myślisz, że tytuły, które przyszły Ci do głowy, widząc tytuł wpisu, mówią coś na ten temat? Może i mówią, ale nie mnie to rozsądzać. Sama, pisząc te słowa, zastanawiam się, o których filmach niżej napiszę i jak długo uda mi się zwalczyć pokusę zajrzenia do rankingów wyżej wspomnianego serwisu. A gdyby tak nie zaglądać? Filmów, które przyszły mi do głowy jako pierwsze (i jedyne), było tylko siedem. Mało, ale przynajmniej mogę je Wam polecić z czystym sumieniem. No to polecam.
PS. Kocham Cię (2007)
O, tak, ja też wpadłam w te sidła i pierwszym filmem, który nasunął mi się do głowy, jest melodramat. Ale ładny, bardzo w swojej schematyczności, lukrze i happy endzie ładny. Nie za długi, nie za krótki, dość wciągający i przyjemny dla oka, a przy tym tak przyjemnie zagrany. Dać się uwieść głównym bohaterom, i to obojgu, bez względu na płeć, też sztuka. A miłość? Miłość wcale nie trwa tu wiecznie, a kochać to – według twórców – zadbać o szczęście drugiej osoby. Nawet, jeśli wykluczałoby się z własnym.
Miłość (2012)
Jakkolwiek niewygodny jest film Hanekego, nie można odmówić mu jednego: o miłości powiedział więcej niż stos amerykańskich romansideł. Miłości w Miłości jest dużo, choć nigdy nie mówi się o niej wprost. Jest trudna i bolesna, a poświęcenie i odpowiedzialność to jej drugie imiona. Nie wszystko znosi, nie pokłada już żadnej nadziei, nie wszystko przetrzyma. A może właśnie to jest jej najczystszą postacią?
Bez mojej zgody (2009)
Historia, którą kino uwielbia od dekad, tyle że kopnięta. Konsekwencje rodzicielskiej, matczynej miłości, „etycznego” skrzywienia (czy usprawiedliwionego, czy nie, rozsądzić ma widz) – odczuwają najmocniej dzieci „drugiej kategorii”, zdrowe i próbujące żyć własnym życiem. Miłość toksyczna czy ocalająca? Na pewno – poruszająca i prowokująca do zadawania pytań.
To właśnie miłość (2003)
Film, którego – jak dobrze wiecie – nie mogłoby tu zabraknąć, bo cenię go bardzo nie tylko od święta (i to dosłownie). Jeszcze nie tak bardzo przesiąknięty komercją, jeszcze nie tak mocno przelukrowany i jeszcze nie tak naiwny jak inne produkcje, wyrosłe na nim, którymi kino raczy nas już od całej dekady. Mocno brytyjski, mocno chwilami gorzki, a jednak niosący w tych kilku, kilkunastu historiach tyle ciepła, tyle otuchy i tyle miłosnych wrażeń, że starcza ich na cały rok.
Teraz i zawsze (2008)
Marcin kocha ludzi i chce ratować im życie. Najpierw jako goprowiec, bo kocha góry, potem – jako ksiądz, bo kocha też Boga i rozumie, że tylko dzięki Niemu może uratować to, co w człowieku najważniejsze – duszę. Do rywalizacji z Bogiem staje jednak Marta, była dziewczyna Marcina. Proste rozwiązanie, jakim mógłby być kontrast miłości duchowej i tej zmysłowej, Pilarczyk i Jakiel – twórcy historii – przenoszą w zupełnie nowy wymiar. Bo miłość to coś o wiele więcej niż zmysły i duch…
Mildred Pierce (2011)
Najcelniejszy obraz miłości toksycznej, jaką dało kino lata temu (1945), a niedawno zreinterpretowało w ramach miniserialu, z którego pochodzi powyższy kadr. Uczucia może zdumiewającego, bo sytuującego się na linii matka-córka, a może wcale nie? Z toksycznej relacji w związku dwojga dorosłych, obcych sobie początkowo ludzi, można się wyrwać, a z tej, w którą tkwisz od narodzin aż do śmierci przez te wyjątkowe, często odrzucane, ale jednak niepowtarzalne więzy krwi? Miłość Mildred do Vedy jest niewytłumaczalna z perspektywy chyba każdego, kto nie jest matką, a jednak jest jasnym sygnałem, jak może być potężna. Nawet gdy pozbawiona wszelkiej logiki i po prostu… niechciana.
Artysta (2011)
Każdy, komu wydaje się, że miłość do drugiego człowieka, może być najwyższą formą tego uczucia, nie poznał George’a Valentina – człowieka, który pokochał sztukę (i siebie w jej oparach) tak bardzo, że gdy ta się skończyła, on nie miał już po co żyć. Tragedia George’a jest wielką metaforą końca każdej miłości, która zawsze, zawsze jest nowym początkiem.
Jasne, że to nie wszystko. W każdej dobrej bazie znajdziecie dziesiątki, setki nawet innych, może lepszych tytułów. Ich podstawową wadą jest to, że poprawiają humor tylko na chwilę, jak zjedzone czekoladki. A potem – wiadomo. Prawie na pewno nie znajdziecie wśród nich żadnego z powyższych. O to chodziło. Najlepsze filmy o miłości? Tylko te, które dotykają serca – krzepiąc lub raniąc – i zostają w nich na długo, na zawsze.