Rate this post
Do skandynawskich filmów mam stosunek mocno ambiwalentny. Wciąż to kino poznaję i wciąż nie umiem patrzeć na nie obiektywnie i używać w jego ocenie lokalnej, europejskiej perspektywy. Cenię bardzo osobliwe podejście Skandynawów do realizmu i odnoszę niedefiniowalne wrażenia w zderzeniu z chłodem i hermetycznością przestrzeni, które tworzą, wciąż jednak czegoś mi w ich kinie brakuje, zupełnie jeszcze nie wiem, czego i jak tego szukać. Babycall wcale mi w tych poszukiwaniach nie pomogło. Więcej nawet: skomplikowało je jeszcze bardziej.
Anna (Noomi Rapace) właśnie wprowadza się ze swoim synkiem do nowego mieszkania. Jest bardzo niespokojna – mimo, że oboje są objęci programem ochrony świadków, boi się, że ręka ich kata – ojca Andersa – dosięgnie ich także tutaj. Próby rozpoczęcia nowego życia kończą się jednak bardzo szybko. Anna kupuje babycall, które ma jej pomóc stale nadzorować bezpieczeństwo syna, ale głośnik – oprócz oddechu Andersa – przekazuje także inne dźwięki, dobiegające z pobliskiego mieszkania. Płacz i krzyk dziecka, przerażające głosy jakiejś kobiety i głośne sapanie mężczyzny przypominają jej horror, którego sama doświadczyła. Anna próbuje dowiedzieć się, co dzieje się u sąsiadów, ochronić swoje dziecko i udowodnić opiece społecznej, że jest zdolna do wychowania go w normalnych warunkach.

Babycall to bardzo niejednoznaczny film. I nie chodzi wcale o pokręconą fabułę, która wywodzi na manowce nawet scenarzystę i reżysera (w jednej, zresztą, osobie). Z jednej strony historia z potencjałem – może już przeżuta, ale bez wątpienia należąca do gatunkowych rarytasów (paranoja wraz z wszelkimi odmianami zaburzeń psychicznych i dyskretne żonglowanie rzeczywistościami mają nieustannie rzeszę fanów). Do tego klimatyczna sceneria, której klimat polega na jego braku – wszechogarniający minimalizm trochę przeraża, ale bardzo też przyciąga; i postaci wzbudzające niepokój i poirytowanie (a więc nie obojętność!) od pierwszych scen. Z drugiej strony fabuła jest miejscami tak nielogiczna, że nie sposób podejrzewać o brak pomyślunku tylko siebie – niekonsekwencja została po prostu wpisana w scenariusz. Zapewne nieumyślnie i z nadzieją, że to się nie stanie, Sletaune wpadł w sidła własnoręcznie stworzonego warkocza przypadków, nie nadążył za tym, co podpowiadała mu wyobraźnia, nie zdołał zobrazować tego, co zatliło mu się w głowie.

Porównuje się film Sleataune’a do Innych, do Szóstego zmysłu, we mnie jednak Babycall przywołało skojarzenie z Pająkiem Cronenberga – filmem, który mnie przygniótł (taki był ciężkostrawny), ale któremu nie można odmówić logiki – każdy szczegół miał w nim swoje znaczenie i odniesienie w alternatywnej rzeczywistości. W Babycall otrzymujemy szereg środków, które nie znajdują ujścia, pytań, które pozostają bez rozsądnych (niekoniecznie jednoznacznych) odpowiedzi. Nie brak tu wątków, które konsekwentnie prowadzą do pewnych prawd – i ta wielorakość rozwiązań jest tu jak najbardziej na miejscu, to prowokuje, inicjuje kontakt na długo po seansie; wiele tematów jednak zostało tylko muśniętych, a szkoda, bo zasługiwały na większe zaangażowanie.

Noomi Rapace dobrą aktorką jest. Udowodniła to w Millenium i przypominać o sobie będzie zapewne w wielu kolejnych produkcjach. Jest trochę irytująca, daleko jej do hollywoodzkich piękności, ale ma osobliwy styl i wspaniale gra twarzą (szczególnie oczami). Jej bohaterka jest bardzo specyficzną, zagubioną i rozedrganą emocjonalnie osobą – Rapace doskonale oddaje ten niepokój, tajemniczość i pewną grozę, która z niej emanuje.

Czy polecam? Nie jestem pewna. To kolejny film, który ogląda się niezbyt przyjemnie, który dłuży się i irytuje, ale który też zostaje w głowie i coś tam drąży uparcie. Jeśli nie lubicie tracić na to czasu – odpuście.