Rate this post

Iść na komedię romantyczną, gdy jesień niesie za sobą tak imponujące i wyczekane premiery, że bankructwo ma realną szansę przybrać bardziej materialną postać niż widmo? Iść. Bo (1) to film Richarda Curtisa, który w snuciu miłosnych, nie do końca szablonowych historii jest prawdziwym mistrzem (to ten od najlepszej komedii romantycznej naszej ery, czyli To właśnie miłość); (2) zwiastun jest przeuroczy i sprawia, że na duszy robi się ciepło; (3) jest zimno, buro i ponuro, a na taką aurę nic, tylko się wzruszać.

Tim (Domhnall Gleeson) jest w „tych sprawach” typowym nieudacznikiem. Niby wszystko z nim w porządku – jest inteligentny, ogarnięty, z dobrego (choć trochę – jak sam twierdzi – dziwnego) domu, ostatecznie też nawet nienajbrzydszy – a tu z miłością jakoś mu nie po drodze. Wszystko zmienia się, gdy ojciec (Bill Nighy) przekazuje mu rodzinną tajemnicę: otóż mężczyźni w ich rodzinie potrafią podróżować w czasie. Tim postanawia wykorzystać ten sposób na zdobycie wymarzonej dziewczyny.

 

Nie dajcie się zmylić, to wcale nie jest komedia romantyczna. Czasem to nawet ani komedia, ani romans, a poważny (melo)dramat, w którym do głosu dochodzą tak trudne kwestie jak samotność, toksyczna miłość czy śmierć, a łzy niekoniecznie są oznaką radosnego wzruszenia. Ta ucieczka od schematu jest największym atutem filmu. Curtis konsekwentnie unika klisz, z prostej historii wydobywa bardzo niejednoznaczne perełki, które chce się oglądać i o których chce się też później myśleć. Oczywiście, to wciąż film o miłości – pewne rozwiązania są tu nieuniknione, niektóre mogą się nawet nie podobać lub nużyć, ale nie można reżyserowi (i scenarzyście w jednej osobie) odmówić intuicji, wyczucia widza, którego nie tylko nie prowadzi za rękę, ale i umie z nim współpracować. To trochę tak jakby twórca spełniał nasze oczekiwania, których sami nie umiemy do końca określić i które bywają dla nas zaskoczeniem. Jednocześnie pozostawia sobie spory margines swobody i przede wszystkim nie wpada w pułapkę własnego pomysłu, który mógł – oj, bardzo mógł – zatrzasnąć go w żelazne dyby konsekwencji. Pojęcia nie mam, czy wiecie, co próbuję przekazać, ale dokładnie tak to wygląda.

 

To ciekawe i bardzo dla Richarda Curtisa dobre, bo świadczące o dużym postępie w pracy reżyserskiej (w jego dorobku Czas na miłość plasuje się dopiero na 3. pozycji, tuż po kultowym Love actually i filmie Radio na fali; cała reszta tytułów – od Czterech wesel i pogrzebu i Notting Hill, przez Bridget Jones, aż po… Czas wojny [że łot?!] – to produkcje, dla których napisał scenariusze). Ma w sobie coś ten Nowozelandczyk, że jego historie – mimo że z pozoru takie szablonowe – zdobywają popularność i wierność widzów. Wiadomo, nie wszystkich, ale – szczerze – kto nie widział żadnego z powyższych hitów i jest pewien, że nie zna nikogo, kto ogląda je zawsze, gdy są w telewizji? Nie oszukujcie, zawsze mogę powiedzieć, że znacie mnie, która To właśnie miłość ogląda w każde święta.

 

Film jest więc ładny. Ciepły, przyjemny, nie nazbyt lukrowany, taki w sam raz. Humor i tragizm są tu bardzo przyzwoicie wypośrodkowane, bohaterowie starannie nakreśleni (nawet ci drugoplanowi), akcja dość wartka, nie ma tu nawet – jeśli oczywiście przyjmiemy nieco fantastyczną perspektywę fabularną – aż tak wielu niedorzeczności. Zaskakująco dużo tu mądrych fraz, które kumulują się w całkiem przemyślany, konsekwentnie zresztą podawany w mniejszych porcjach w toku akcji, przekaz. Nic odkrywczego, nad czym należałoby się zachwycać, ale wystarczająco miłe, by wyjść z kina z uśmiechem na twarzy. Szczególnie, że niewiele może to wrażenie zepsuć: główny bohater jest tak poczciwy, że nie sposób go nie polubić (w dodatku ma sympatyczną twarz Billa Weasleya), Rachel McAdams świetnie przecież odnajduje się w romantycznych odsłonach, a Bill Nighy to klasa sama w sobie – nie ma przyjemniejszego od obserwowania tu jego swobodnej gry.

 

Czas na miłość to bajka, ale – niech mnie – lubię takie bajki. Może Wy też?

 

Czy polecam? Tak.