Rate this post

Przenoszenie na ekran prawdziwych historii to zazwyczaj obranie jednego z dwóch kierunków: idealizowania bądź odmitologizowania jej bohaterów. Rzadko zdarza się, że twórcy udaje się postać odbrązowić zachowując wszelkie znamiona prawdopodobieństwa. Bohater bywa więc człowiekiem, ale tak heroicznym, że niemal świętym. W drugą stronę działa to analogicznie: tak bardzo jest człowiekiem, że w jego (nędzne) człowieczeństwo po prostu trudno uwierzyć. Twórcom Everestu udało się wymanewrować swoją fabułę tak, by w żadną z tych stron nie skręcała zbyt ostro, przedstawiając ludzi z krwi i kości, tak samo rozsądnych, jak naiwnych, w równym stopniu odważnych, co zniewolonych własnymi pragnieniami.

Dobrze, że z tego filmu nie wyszedł płaski obraz górskiej wyprawy, że Baltasar Kormákur chciał powiedzieć o niej, a przede wszystkim o jej uczestnikach coś więcej. Choć portrety psychologiczne bohaterów nie są pogłębione (przy tak wartkiej akcji i takiej liczbie postaci było to wręcz niemożliwe), kluczowe elementy charakteryzujące udało się przekazać w bardzo zgrabnej, nienachalnej formie. To dlatego, gdy na górze dzieje się coś złego odczytujemy to nie tylko jako tragedię całej wyprawy, ale także indywidualne dramaty jednostek. Znając kontekst, motywacje, z łatwością odczytujemy stojące za decyzjami bohaterów emocje. Uniwersalne, bardzo ludzkie, choć z naszej, bezpiecznej perspektywy wybory te są czarno-białe i niezrozumiałe. Bo na ich miejscu my byśmy…

 

Własnie to „my byśmy” Kormákur skutecznie wybija widzom z głowy z każdym kolejnym kadrem. Dzięki świetnej pracy technicznej (od zdjęć, przez efekty, aż po montaż) nikt nie musi nam udowadniać, czym tak naprawdę jest tytułowy Everest, jaka potęga i jaka niszczycielska siła w nim leży. Śledząc wyprawę na górę nie sposób też fizycznie nie odczuć wysiłku jej bohaterów. Nie potrzeba żadnego trójwymiaru, by zmarznąć podczas tego seansu na kość – te wrażenia są naprawdę namacalne właśnie dzięki świetnej realizacji.

 

Bardzo się w Evereście udała obsada. To też ciekawe, że przy tak licznym teamie każdy aktor stanął na wysokości zadania, i to bez względu na to, czy zagrał na pierwszym czy drugim planie. Dla mnie największą niespodzianką byli ci, których nie widuję zbyt często – znakomity Jason Clarke, któremu rzadko zdarzało się złapać tak charakterystyczne role, fantastyczny John Hawkes, którego zawsze jest mi w filmach za mało, poruszająca w swojej grze Emily Watson.

 

Everest trzyma w napięciu, pozwala zakosztować smaku zwycięstwa i goryczy porażki, bawi, smuci, wzrusza. Świetne kino i tylko szkoda, że historia, choć zdumiewająca, taka smutna.

 

Czy polecam? Tak.