Przyznaję – trochę Was sprowokowałam tym statusem na fanpage’u, w którym jęknęłam, jak to bardzo się na Idzie wynudziłam. Nie, że to nieprawda – nic nie odwołuję, naprawdę się nudziłam, ale Wasze reakcje były czytelnym dowodem na to, że okrzyknięcie filmu arcydziełem i lawina pochwalnych recenzji powinny pociągać za sobą kolejne głosy tego typu. Nawet jeśli tego nie czynią wprost, to powinny wkradać się gdzieś poboczem i studzić emocje, nie pozwalając jednoznacznie rzeczy skrytykować, zawsze wyciągając najmniejsze choćby zalety, które pozwoliłyby na zajęcie stanowiska neutralnego, z lekką jednak tendencją pozytywną. Odpowiadając na Wasze komentarze – tak, serio, Ida mnie znudziła; nie, nie było tak źle; oczywiście, że Kulesza mi się podobała. Ida to nie jest zły film. Tylko nudny.
Nie byłam uprzedzona, to była prosta kalkulacja. Pawlikowski nie przekonał mnie do siebie jeszcze żadnym filmem (a ostatni – Kobieta z piątej dzielnicy – był kompletnym nieporozumieniem), a w dodatku znam tylko jeden film z gatunku „droga do święceń (zakonnych/kapłańskich)”, w którym nie wybrano drogi na skróty, nie szachrowano uproszczeniami i nie spoglądano na nowicjat wyłącznie w czarno-białych barwach (Teraz i zawsze – polecam zresztą, bardzo dobre polskie kino). Skąd więc niby miałam mieć pewność, że Ida mnie nagle oczaruje? Te dwie kwestie cały czas więc gdzieś mi w tej głowie siedziały, gdy słyszałam, jak film zdobywa kolejne festiwale, krytycy pieją z zachwytu, a znajomi blogerzy wychodzą z kina zachwyceni. I jeszcze ta Dorota Segda w kinie, w fotelu obok. Czujecie.
Problem Idy nie leży wcale w warstwie fabularnej – filmy rozliczeniowe, dotykające trudnej polsko-żydowskiej przeszłości, są w kinie obecne od lat, a te, które włączają w zakres narodowej spowiedzi czynnik „ja” (postać Wandy) uniwersalizują tę problematykę i nie pozostawiają wobec bohaterów obojętnymi. Ta kameralna i w gruncie rzeczy bardzo banalna narracyjnie część filmu jest zresztą najlepszym, co popełnił w Idzie Pawlikowski. Tuż po zatrudnieniu Agaty Kuleszy, oczywiście, najlepszej chyba współcześnie dojrzałej, polskiej aktorki, która ma w sobie tak duży magnetyzm i talent, że przyciąga z poziomu każdej sztuki (teatralnej, filmowej i telewizyjnej) i zachowuje wysoki poziom bez względu na to, czy gra Różę u Smarzowskiego, czy Marysię w rodzince.pl. Rola wybitna, bo i aktorka wybitna. Nie ma o czym mówić, trzeba zobaczyć i jeśli w ogóle na Idę chcecie się wybrać, to zróbcie to wyłącznie dla Kuleszy, niewiele tam więcej wartego Waszej uwagi.
Problem Idy nie leży też w technicznych niuansach. Czarno-biała tonacja wzmaga ascetyczny charakter historii, nieruchome, pełne, a mimo to intymne kadry zapadają w pamięć, a muzyka – muzykę zapamiętuje się już na poziomie zwiastuna, i to bez względu na to, czy dźwięki docierają zza kadru, czy z jego centrum, z saksofonu jednego z bohaterów.
Problem Idy nie leży nawet w młodziutkiej, znalezionej przez twórców w kawiarni debiutantce, Agacie Trzebuchowskiej. Jako osoba zupełnie niezwiązana ze światem filmu czy teatru poradziła sobie tak jak poradzić sobie mogła nie-aktorka. Zagrała poprawnie, bo też taką miała rolę – skromną, oszczędną, wycofaną, pozbawioną ekspresji. Sztuką byłoby tego nie zagrać dobrze.
Co więc jest w tej Idzie nie tak? Dobre pytanie, powiecie po lekturze trzech ostatnich akapitów, w których wyciągnęłam większość zalet filmu. A ja wam powiem. W Idzie to jest nie tak, że nie mówi niczego nowego. Źle. Nie mówi niczego w nowy sposób. Forma, w jakiej prowadzony jest wątek tytułowej bohaterki jest tak tendencyjny, że nie powstydziliby się go wpisujący się w ten nurt bestsellerowi pozytywiści. Naprawdę nikt – oprócz Artura Pilarczyka – nie potrafi w tym kraju mówić o konsekrowanej drodze do świętości bez popadania w skrajności i paranoje? Pomiędzy przesłodzoną pobożnością a pokusami świata naprawdę coś jest. Jest tego nawet całkiem sporo, życie temu chyba na imię. Miliony myśli, setki wrażeń, dziesiątki emocji, rozterki, wątpliwości, decyzje, satysfakcja, spełnienie – cała gama wszystkiego, co wpisuje się w prozę i poezję życia. To się wydaje tak trywialne, że aż głupie do filmowania, a jednak nikt tą drogą nie podąża. Najwidoczniej banał może dotknąć nawet kontrowersji, która – w efekcie – szokująca być już zupełnie przestaje erotyczne historie.
O to jestem na Idę właśnie zła. Że poszła – posłusznie prowadzona przez Pawlikowskiego – utartą drogą. To żadne arcydzieło, a fakt, że doskonale zrealizowane niczego nie usprawiedliwia. Dla ładnych zdjęć mogę sobie włączyć Discovery, nieświeżej fabuły nikt mi jednak niczym nie wynagrodzi.
Czy polecam? Niekoniecznie już, kiedyś – czemu nie, ale tylko dla Kuleszy.