Rate this post

Spoglądam na ten plakat, zastanawiając się, jak rozpocząć tę recenzję, i przechodzą mnie ciarki. A przecież widziałam to zdjęcie już dawno, w tylu miejscach w mieście… Jak wiele zmienia kontekst… Na seans Chce się żyć wybrałam się wprost po małej, życiowej rewolucji, która była mi bardzo potrzebna i sama w sobie jest ogromnie pozytywna, ale którą okupiłam też wieloma nieprzyjemnościami i stresem. Trochę byłam zła, że na film, na który tak długo czekałam, szłam w takim niewygodnym stanie. Dwie godziny później wiedziałam już, że nie mogło zdarzyć się nic lepszego – Pieprzyca odsunął moje problemy na kilometr. Szarpiąc bezlitośnie emocje, wykorzystując cały, pokaźny arsenał mojej empatii, pozostawił we mnie wybuchową mieszankę sprzecznych odczuć, z których to najważniejsze w kontekście tej recenzji – wrażenia po filmie – jest najpiękniejszą rzeczą, jak spotkała mnie w kinie w tym roku.

 

Mateusz (Dawid Ogrodnik) cierpi na niedowład kończyn. Życie jego i jego bliskich jest bardzo trudne, ale – mimo cierpienia i braku nadziei na lepsze jutro – nie opuszczają ich chęć do życia i siły do walki. Historia inspirowana jest autentycznymi wydarzeniami z życia chorego chłopca, który walczył o swoją godność i normalne życie.Trudno oceniać film, w którym największym nośnikiem wrażeń jest fabuła. Jeszcze trudniej, gdy jest to opowieść mająca realne podstawy, los żywego człowieka, który musiał walczyć o coś, co nam przychodzi z łatwością, co robimy bezrefleksyjnie. Historia Mateusza przeraża i koi jednocześnie, w takim samym stopniu smuci i cieszy, nieodmiennie wzrusza, ale też bawi. Jak życie, powiecie, i będziecie mieć rację. Tylko że żyć to jedno, a zobrazować i zbilansować na ekranie tak ambiwalentne uczucia to drugie, pewnie równie trudne zadanie. Maćkowi Pieprzycy udało się to niemal całkowicie. Życie w jego filmie mówi samo za siebie – nikt tu z niczym nie przesadza (kaliber emocji jest już wystarczająco ciężki), nikt nikogo nie gloryfikuje i nie czyni zeń męczennika, nie próbuje oszukać, że życie jest proste i wszystko zawsze kończy się happy endem. Za jednym wyjątkiem (poprowadzenie wątku Magdy) nie ma tu też scen niepotrzebnych, a fakt, że momentami film może się dłużyć, to wcale nie wynik niedociągnięć fabularnych czy kiepskiego montażu, tylko uczynienia historii jeszcze bardziej intymną, zaproszenie dla odbiorcy, by wszedł w samo jej centrum i przyglądając się jej, stanął w prawdzie przed samym sobą.

 

I to się udaje. Zasługa to Pieprzycy, ale najbardziej Dawida Ogrodnika, którego rola przechodzi niemal wszystko, co w tej kategorii kino widziało. To trochę taki przypadek jak Leonardo DiCaprio w Co gryzie Gilberta Grape’a, gdy krytycy i widzowie byli przekonani, że aktor sam jest niepełnosprawny – tak doskonale wcielił się w swoją postać i przedstawił jej cierpienie. Dawid Ogrodnik nie gra Mateusza – on się nim staje. Obłędna gra, fantastyczna interpretacja, ogromny wysiłek fizyczny i emocjonalny. Bez wahania dałabym mu za tę kreację Oscara, nawet gdy – uwaga – rywalizowałby o niego z samym DiCaprio. Dla samego Ogrodnika w tym filmie warto rzucić w tej chwili wszystko i biec do kina.

 

Chce się żyć – choć sprawia wrażenie filmu jednego aktora – wcale nim nie jest. Osoby, które są obecne w życiu głównego bohatera, lub po prostu się przez nie przewijają, są dodatkowym atutem filmu. Mowa tu przede wszystkim o wspaniałej Dorocie Kolak w roli mamy Mateusza, Arkadiuszu Jakubiku (tata – cudownie napisana postać) i całkiem niezłej Katarzynie Zawadzkiej (Magda), którzy pełnią w życiu bohatera wyjątkowe role. Nie można też nie wspomnieć o znakomitym Kamilu Tkaczu, który w filmie zagrał małego Mateusza – debiut adekwatny do wielkości talentu.

 

Jeszcze dwie rzeczy zwracają w filmie szczególną uwagę. Pierwsza to muzyka, od której robi się ciepło na duszy, przepiękna. Druga natomiast to nietuzinkowa narracja – opowieść snuta dwutorowo, przez samego bohatera i przy pomocy obrazów, stylizowanych na ilustrowane rozdziały książki, które wpisują film w ramy pewnej subtelnie wyczuwalnej nadprzyrodzoności, metafizyki. Rzecz o tyle zdumiewająca, że cała historia potraktowana jest w bardzo przyziemny sposób. To też jest, swoją drogą, piękne, że o sprawach trudnych, ważnych i krępujących nie mówi się tu ani cicho, ani głośno, a normalnie, jakby były – bo przecież są – zupełnie zwyczajne, ludzkie. W tym klimacie rozpisana jest cała akcja, rozgrywająca się w domu Rosińskich i tak też zarysowani są bohaterowie tam żyjący, a najlepiej – rodzice Mateusza, którym mimo trudności po prostu… chce się żyć.

 

Pierwszy raz żałowałam, że oglądam film w kinie. Ledwo powstrzymałam wzbierający się we mnie szloch. Przepłakałam prawie cały seans.

 

Czy polecam? Bardzo. Idźcie do kina, póki film grają. W lot pojmiecie, że ani Wajda, ani Farhadi nie zasługują na najważniejsze nagrody filmowe bardziej niż Pieprzyca.