Długo myślałam, od czego zacząć recenzję tego serialu. Czy od ostrzeżenia Was, że w najbliższych dniach o House of Cards będzie dużo i głośno, a mój wpis nie jest jedynym, na który natkniecie się w blogosferze. Czy może od wyjaśnienia, dlaczego na blogu, na którym serialami nikt do tej pory się nie zajmował, nagle pojawia się entuzjastyczna recenzja jednego z nich i nie tylko nie jest to Gra o tron, ale i w ogóle serial produkowany dla normalnej telewizji. Czy – ostatecznie – w ogóle pominąć wszelkie wstępy i przejść do sedna, czyli wytłumaczenia, dlaczego produkcja Netflix (internetowy serwis, przypominający nasze VOD) to jedyny serial, który aktualnie oglądam i – jak miło, że to się łączy – z czystym sercem mogę Wam polecić.
Zamiast jednak rozwijać te wątki, powiem krótko, że: a) I sezon House of Cards już za kilka dni będzie można zobaczyć w polskiej telewizji – to wyjaśnienie powstającego właśnie szumu wokół produkcji, b) zostałam zaproszona do promocji serialu i chyba lepiej zdarzyć się nie mogło, jako że c) jak wspomniałam, to jedyny serial, który mnie w tym momencie zajmuje – czasowo i, tak, także emocjonalnie. Stąd to wszystko, więc – do rzeczy. O co tu chodzi? O porażkę – niespodziewaną, upokarzającą i dotkliwą, bo uderzającą w ogromną pychę i rozbuchane ego. Ich właścicielem jest Frank Underwood (Kevin Spacey) – kongresmen, reprezentant Południowej Karoliny – człowiek celu. Aby zrealizować to, co sobie zamierzył, jest gotowy na wszystko i jeszcze trochę więcej, a gdy coś nie idzie zgodnie z precyzyjnie ułożonym (jak tytułowy domek z kart) planem, winni z pewnością zostaną przez niego własnoręcznie ukarani. Dokładnie tak jak w sytuacji, gdy bohatera poznajemy – fiasko poniesione w wyścigu o fotel sekretarza stanu uruchamia potężną machinę intryg, w którą zaangażowany jest cały sztab ludzi, z żoną kongresmena, Claire (Robin Wright) i młodą, ambitną dziennikarką polityczną, Zoe (Kate Mara) na czele. W tej grze nie ma miejsca na kompromisy.
Nie intrygi są tu jednak najważniejsze, a ich autor. Główny bohater serialu, Francis Underwood, to jeden z największych drani (użyłabym bardziej soczystego słowa, takiego, co rozpoczyna się na „s”, a kończy na „syn”, ale mama, tata i koledzy-poloniści nie wybaczyliby mi tego), jakich kino i telewizja kiedykolwiek widziały. Inteligentny, ambitny, błyskotliwy, pełen charyzmy, ale też totalny cynik, manipulator, wyrafinowany strateg, dążący po trupach do celu, nie ściągając przy tym maski lojalnego podwładnego i uczciwego polityka. Postać niemożliwie zła, której działaniom w niepojęty sposób się… kibicuje.
Całe zresztą otoczenie Underwooda to pokaźny materiał do analizy psychologicznej. Rzeczowa, zawsze opanowana i stonowana, pełna klasy i wdzięku Claire Underwood jest świetną dyplomatką zarówno w pracy, jak i małżeństwie (relacja Underwoodów to zresztą kwestia wymagająca odrębnego wpisu – obraz przede wszystkim sytuacyjny, bardzo intymny, oszczędny, a mimo to niezwykle wymowny i pełen emocji). Próbująca zdefiniować własną tożsamość Zoe jest na tyle bystra, by realizować się zawodowo, a jednocześnie wciąż zbyt naiwna, by zrozumieć, że jest tylko pionkiem w grze. Doug Stamper, prawa ręka Franka i gość od „brudnej roboty” to żywa poker face, Peter Russo, młody, ambitny, podatny na wpływy kongresmen jest zbyt słaby psychicznie, by wziąć sprawy we własne ręce…. Można by tak długo.
To, co najbardziej mnie w tym serialu pociąga, to subtelność w przekazywaniu emocji, niedopowiedzenia, które są cudownym ukłonem w stronę widza i jego inteligentnego odbioru. Obraz w House of Cards jest najsilniejszym przekaźnikiem myśli i uczuć bohaterów. Nikt nie traci tu cennego czasu na mówienie o tym, co widoczne lub przynajmniej zasygnalizowane, pozwalając odbiorcom do woli interpretować i własnoręcznie pracować nad tą już ponadpolityczną układanką. Ogromna w tym zasługa świetnej ekipy reżyserskiej – m.in. mistrza precyzji, Davida Finchera (autora dwóch pierwszych odcinków, później jednego z producentów wykonawczych), Charlesa McDougalla, odpowiedzialnego za wiele odcinków Gotowych na wszystko czy Allena Coultera, mającego na koncie takie hity małego ekranu jak Z archiwum X, Seks w wielkim mieście, Rodzina Soprano, Sześć stóp pod ziemią, Synowie anarchii czy Zakazane imperium, słowem – właściwi ludzie na właściwym miejscu, znający, jak mało kto, prawidła rządzące się serialowymi produkcjami. Precyzyjny montaż, ciekawe zdjęcia, świetna muzyka Jeffa Beala i bardzo charakterystyczne intro z motywem głównym kompozytora zamykają tę i tak niepełną listę superlatywów.
Co więcej można powiedzieć, nie chlapiąc na prawo i lewo spoilerami, których tak szczerze nienawidzę? Chyba tylko tyle, byście przekonali się sami, czy rzeczywiście Frank Underwood to jedna z najciekawszych postaci filmowych drani ever, a przy okazji – najlepsza kreacja aktorska w karierze Kevina Spaceya, a sam serial zasługuje na uwagę. Bardzo jestem ciekawa Waszych opinii.
Serial startuje w alekino+ w najbliższą sobotę o godz. 22. Na dobry początek – dwa odcinki, kolejne co tydzień o tej samej porze. Mnie zaś pozostaje czekać cierpliwie lutego (premiera II sezonu), a w międzyczasie sięgnąć po serial z 1990 roku, którego aktualna wersja jest remake’m, oraz powieść Michaela Dobbsa, na podstawie której powstały obie produkcje. Może to osłodzi mi tęsknotę za politycznymi gierkami Franka i pomoże wytrzymać oczekiwanie na wyjaśnienie najważniejszej zagadki…
Czy polecam? Tak.