Mike Leigh jest jednym z pięciu, może sześciu współczesnych reżyserów, po których filmy sięgam w ciemno. Nie wiem, czy to dobrze. Niosą one zwykle tak pokaźną dawkę szczerej, bolesnej i smutnej prawdy, że spotkanie z nimi nigdy nie należy do łatwych. Masochizm? Nic z tych rzeczy. Leigh jak mało kto potrafi razem z tą goryczą podarować widzom solidny wycinek krzepiącej strony życia – krzepiącej, bo pełnej ludzkiej bliskości, jakkolwiek nieznajoma ona by nam się początkowo wydała. Wszystko albo nic, nie pierwszy, nie ostatni i nawet nie środkowy film brytyjskiego reżysera, doskonale wpisuje się w tę ideę.
Trzy rodziny, trzy córki, jeden syn. Komunalny blok, ciężka praca, młodzieńcze bunty, chwile słabości, zapomnienie i otrzeźwienie. Blaski i cienie codziennego życia.
Wszystko albo nic jest kolejnym filmem reżysera, mówiącym o trudzie budowania, ale przede wszystkim utrzymywania relacji. O tym, jak łatwo poddajemy się rutynie, jak bardzo codzienne troski potrafią przysłonić nam potrzebę codziennych znaków uczucia, jak trudno uwolnić się od rutyny i zawalczyć o siebie nawzajem, jak duże wstrząsy trzeba przeżyć, by wyjść ze skorupy i wesprzeć się na ramieniu, które jeszcze niedawno było pierwszym, w których szukaliśmy oparcia. To też gorzki obraz brytyjskiej młodzieży początku wieku – znudzonych codziennością, wulgarnych, gardzących rodzicami, a przede wszystkim okrutnie osamotnionych.
Tym, co najbardziej w tej rodzinnej trylogii uderza, to smutna akceptacja losu, która wyziera z bohaterów w każdym geście. Phil (znakomity Timothy Spall) ze sceny na scenę zapada się w sobie, zdając sobie powoli sprawę, jaką pozycję zajmuje w domu i w oczach swojej ukochanej. Penny (Lesley Manville) sprawia wrażenie osoby, która wypłakała już całe swoje życie i jedyne, co jej zostało, to przytępiony, wpatrujący się ze zmartwieniem w dal wzrok i ściskany kurczowo w dłoniach kubek z kolejną kawą. Ich dzieci – Rachel (Alison Garland) i Rory (James Corden) to tylko z pozoru dwa bieguny; wspólnym mianownikiem ich młodych egzystencji jest zupełny brak perspektyw – na przyszłość, pracę, zdrowie, miłość, szczęście po prostu. Rzecz dojmująca smutna szczególnie z racji ich startującego przecież dopiero życia. Podobne proroctwo wisi zresztą także nad dwiema kolejnymi młodymi bohaterkami – uwikłaną w toksyczny związek z miejscowym zbirem Donną (Helen Coker) i trzymającą w jako takich ryzach alkoholową rodzinę Samanthą (dojrzewająca tu dopiero aktorsko, ale już zwiastująca ogromny talent Sally Hawkins). Jedyną postacią, która sytuuje się gdzieś pośrodku tego emocjonalnego bałaganu, jest Maureen – zagranie akurat niczym niezaskakujące, bo Leigh obsadził w tej roli Ruth Sheen, aktorkę, która niesie swoją grą tak duży ładunek ciepła, że potrafi przełamać największą gorycz i melancholię.
Taki to film. Zupełnie zwykły i zupełnie w tej zwykłości niezwykły. Tak niby daleki, a w rzeczywistości bardzo bliski. Smutny i przykry, a jednak ujmujący i kojący. Jak życie. Znów.Chyba nie umiem pisać o kinie Mike’a Leigha. Nie umiem chyba też wskazywać, co jest w nim tak bardzo ujmującego, że kupuje mnie w jednym momencie. Kiedy mówię, piszę o nim, wiem, że nie tylko mało kto go ogląda, ale też zna i kojarzy. Albo czasem nawet i tak, ale jego twórczość robi niewielkie lub żadne wrażenie, mimo iż warsztatu Leighowi nikt odmówić nie może (i nie odmawia). Gdy się to więc dzieje, przypominam sobie teorię Rolanda Barthesa. Może filmy Leigha są właśnie moim małym punctum, miejscem na mapie światowej kinematografii, które porusza mnie w mocny, tylko mi znany, niewytłumaczalny i niemożliwy do zwerbalizowania sposób? Czy mogę sprawić, że moje punctum stanie się Waszym punctum? Nie mogę. Mogę za to zachęcić do znalezienia swojego. A może już je macie?
Czy polecam? Tak.