Ktokolwiek słyszał o sprawie Amandy Knox pewnie ucieszył się na wieść o filmie, który miał powstać na podstawie tej gorącej medialnie historii. Zagadkowe morderstwo, chaotyczne śledztwo, niezwykle atrakcyjna podejrzana, w tle seks, narkotyki i imprezy w wydaniu południowym (rzecz działa się we Włoszech), a we wszystko zaangażowane aż trzy wymiary sprawiedliwości (włoski, amerykański i brytyjski) – to zdecydowanie świetny materiał na scenariusz. I byłby z tego także znakomity thriller, pod warunkiem, że jego zrealizowanie BBC powierzyłoby komuś pokroju Davida Finchera. Michaelowi Winterbottomowi bowiem rzecz się po prostu nie udała.
A wszystko to przez ambicję. W dzisiejszych czasach, gdy odbiór utartych schematów wiąże się z dużym oporem widzów, twórcy prześcigają się w proponowaniu rozwiązań, mających pokazać, że myślą inaczej, idą pod prąd, oferują coś więcej niż ich koledzy. Takim zabiegiem jest m.in. odwrócenie perspektywy narracyjnej, które ma ukazać znaną historię z innego, czasem ciekawszego punktu widzenia. W Twarzy anioła polega on na przedstawieniu historii ze strony reżysera, zbierającego materiał do filmu o tym elektryzującym media morderstwie. Metafilmy wciąż cieszą się dużym uznaniem, pomysł mógł więc rozwinąć się w fascynujący projekt, gdyby tylko ktoś rozłożył odpowiednio akcenty tej historii. Tymczasem co robi Winterbottom? Nie tylko przerzuca punkt ciężkości z najciekawszego bohatera na postać najnudniejszą, ale i skupia swoją uwagę na wszystkim, prócz tego, co widza intryguje najbardziej.
I tak postać Jessici Fuller (filmowa tożsamość Amandy Knox) zostaje zredukowana do minimum, policyjne śledztwo – okrzyknięte jednym z największych porażek włoskiej policji – jest tu właściwie nieobecne, a media, które w sprawie tej odegrały niebagatelną rolę, skazując dziewczynę i jej włoskiego narzeczonego na długo przed zakończeniem procesu, są tu właściwie tylko tłem (fakt, że zarysowanym najlepiej ze wszystkich tych trzech aspektóuw, ale wciąż dalekim do świetnego obrazu w niedawnym Wolnym strzelcu) do nużących poszukiwań twórczych glównego bohatera. Oczywiście, nie da się w jednej fabule ugryźć wszystkich istotnych tematów jednocześnie, traktując je równie sprawiedliwie i wyczerpująco. Problemem nie jest tu nawet niezdecydowanie twórców na jeden z nich, bo przy tak pojemnym materiale taka trudność nie jest rzadkością. Pomyłką było raczej sprytne w ich mniemaniu znalezienie wyjścia awaryjnego, które okazało się tak mało atrakcyjne, że nikt nie ma ochoty z niego skorzystać. Z głównymi bohaterami na czele.
Z nimi w ogóle jest jeszcze większy problem. Ci, którzy mieli być trzonem historii – Thomas, reżyser, i Simone, dziennikarka – są do bólu wyprani z charyzmy. On, który ma przedstawić zasiedziałym w tej historii pismakom nowy punkt widzenia na sprawę, jak od linijki odtwarza stereotyp artysty poszukującego natchnienia. Jest tu wszystko, co można sobie z tym obrazem skojarzyć: samotność, rozbita rodzina, seks, narkotyki i literacko-malarskie halucynacje. Ona, która powinna być tu głosem lokalnych (europejskich) mediów, jest nużąco bezbarwna. Jej rola sprowadza się do wprowadzenia Thomasa do dziennikarskiego światka i odpierania jego domysłów. Wcielający się w te role Daniel Brühl i Kate Beckinsale tworzą tu role, jakich widziano już tysiące, wielokrotnie kopiując samych siebie (specyficzna gra Brühla sprawdziła się chyba tylko w Wyścigu, gdzie enigmatyczna postać Nikiego Laudy po prostu potrzebowała takiej wycofanej, zagniewanej twarzy). A nikt poza nimi, nawet chwalona przez większość krytyków modelka, Cara Delevingne, nie wychyla się tu ani na milimetr poza to, co musi wykonać w związku z pracą na planie filmowym.
Do tego wszystkiego dochodzi atmosfera, jaką usilnie próbuje się tu wywołać w związku z ulokowaniem akcji we włoskiej Sienie. Bo skoro Włochy, to koniecznie sztuka, koniecznie Dante i koniecznie muzyka klasyczna i organy, jawnie przemycane przy każdej okazji wizji bohatera i planowanych zwrotów akcji. To poważnie było potrzebne?
Całość ani nie intryguje, ani nie prowokuje do refleksji, ani tym bardziej nie zbliża do historii i jej bohaterów. Z ekranu wieje nudą, zmarnowanym potencjałem i nadmuchaną symboliką. Jest nawet w filmie taka scena, gdy Thomas rozmawia z koleżanką z branży i z błyskiem w oku zwierza jej się, że chce przyłożyć do tej współczesnej historii w swoim scenariuszu trójdzielną kompozycję Boskiej komedii Dantego, którą jest zafascynowany. Koleżanka w naturalny sposób spogląda na niego jak na wariata i śmieje się w głos z tego pomysłu. Szkoda, że ta scena nie została nakręcona w pierwszej kolejności, a naprzeciw aktorki nie posadzono prawdziwego reżysera filmu. Może wymowa tej sceny dałaby komuś do myślenia. W końcu to, co wydaje się najprostsze – tu: zekranizowanie swoich zmagań z materiałem – nie zawsze okazuje się najciekawsze. A przynajmniej nie dla innych.
Czy polecam? Bardzo nie.