Istnieje wiele teorii montowania zwiastunów filmowych. Najpopularniejsze kondensują najważniejsze wątki filmu, okraszając je jedną z zabawniejszych lub – przeciwnie – bardziej dramatycznych scen. Inne pakują trailer takimi scenami o wysokim ładunku emocjonalnym po brzegi, dając widzom właściwie cały film na tacy, w pigułce i bez konieczności wychodzenia do kina. Są zwiastuny hołdujące minimalizmowi, prezentujące fragment jednej, wybranej sceny z filmu, często intrygujące, czasem jednak zupełnie niezrozumiałe. I są takie zwiastuny, jak ten do Idola właśnie, gdzie nic, zupełnie nic widza do obejrzenia nie zachęca ani… nie zniechęca. Po tak nijakiej zapowiedzi na film trafiasz właściwie tylko przypadkiem. I jak to z przypadkami bywa, rzadko są zwykłymi zbiegami okolicznościami, bo film okazuje się nie tylko dobry, ale i bardzo przyjemny.
Danny Collins to słodko-gorzki dramat opowiadający historię, jakich słyszeliśmy w kinie już tysiące. Motyw starzejącej się gwiazdy rocka z nałogami i problemami rodzinnymi, która dociera do granicy własnej wytrzymałości psychicznej i zaczyna poważnie zastanawiać się nad swoim życiem i koniecznością jego zmiany – to klisza. Filmowców nic nie powstrzymuje przed korzystaniem z niej i nie ma też w tym niczego złego pod warunkiem, że mają pomysł, jak opowiedzieć tę historię na nowo. Lub – jak w przypadku Dana Fogelmana, debiutującego na stołku reżyserskim scenarzysty lekkich, choć odległych od siebie tematycznie produkcji (od animacji – Aut czy Zaplątanych, przez komediodramaty jak Kocha, lubi, szanuje, aż po serial o kosmitach) – zatrudniają do głównej roli nie byle jakiego aktorskiego weterana. Z fantastycznym dla obu skutkiem.
Al Pacino w ostatnich latach nie raczy nas swoim talentem ani regularnie, ani konsekwentnie. Szczyt jego kariery przypadł na lata 70. i 80. W ostatniej dekadzie ubiegłego wieku grywał nieco ale częściej, ale rzadko występował w więcej niż dwóch filmach rocznie, powściągliwie podchodząc do projektów, które trzonem obsady czyniły dawne gwiazdy ekranu. Dzięki temu nie musieliśmy oglądać Pacino każdego roku w rolach drugoplanowych dziadków, dostarczających humoru w niskiej jakości komediach, czy ukrytych w oficjalnej obsadzie rolach-niespodziankach, często będących jedynym miłym punktem fabularnego programu. Tym milej spotkać się z nim w kinie, i to w roli pierwszoplanowej, a jeszcze takiej. Nonszalancka gra aktora, wcielającego się w postać tytułowego Collinsa, idealnie komponuje się z osobowością bohatera, a jednocześnie ciekawie kontrastuje z jego sytuacją życiową i problemami, z którymi się mierzy. Pacino precyzyjnie wymierza dawkę humoru, równoważy ją z goryczą, nawet tragizmem swojej postaci, cały czas nie tracąc swojego specyficznego, trochę niedbałego, trochę kokieteryjnego, a cały czas mocno sugestywnego stylu bycia. Oglądanie go to prawdziwa przyjemność.
Najbardziej w Idolu zaskoczył mnie chyba klimat tej historii. Były sceny, w których śmiałam się w głos (rozmowy Danny’ego z Mary – w tej roli Anette Bening), ale też takie, w których robiło się bardzo, bardzo poważnie, a nawet – które trzymały w napięciu, mimo iż w niczym nie różniły się od setek im podobnych i tak jak one mogły mieć tylko jedno zakończenie. To też lubię bardzo w tego typu filmach, że grając na schematach, potrafią wywołać dokładnie takie emocje, jakie są w tych schematach zakodowane. Tak jakbym odbierała je jako widz wyrobiony, mający oczekiwania i świadomość tego, co się z nim wyprawia, i odbiorca świeży, który zupełnie nie słyszy pierwszego głosu i daje się nieść fabule i filmowym trikom.
Plus w historii występuje jedna z najfajniej napisanych postaci dziecięcych, jakie ostatnio widziałam. Tak jakby żywcem wzięta z… życia. Świetna sprawa.
Czy polecam? Tak.