Nie miała dr Alice Howland szczęścia w polskich kinach. Aż do końca lutego, mimo wyraźnych znaków, że film jest wart uwagi i doceniany przez wszelkie gremia, żaden polski dystrybutor filmem się nie zainteresował. Dopiero stanowiący wisienkę na torcie z dotychczasowymi statuetkami Oscar dla Julianne Moore za pierwszoplanową rolę sprawił, że Still Alice mogliśmy zobaczyć na dużym ekranie. Wciąż nie wszędzie, bo dystrybucja została bardzo ograniczona, ale dobre i to. Tym bardziej, że film – jak można było się spodziewać – okazał się bardzo dobry.
Still Alice jest jednym z tych filmów, w których nikt nie próbuje oszukać widza, że jest o czymś innym, niż w rzeczywistości. Choroba Alice, jej zmagania i rozsypujące się w mak dotychczasowe, atrakcyjne życie wypełniają tu sto procent czasu ekranowego. Kamera nie jest zainteresowana niczym, co w bezpośredni sposób bohaterki nie dotyczy, a nawet jeśli rzuca światło na pozostałe postaci, to są to zawsze członkowie rodziny Alice, którym ona towarzyszy i z którymi wchodzi w rozmaite interakcje. To scentralizowanie znaczeń ma tu, oczywiście, konkretny cel: chodzi o ukazanie, jak nieuleczalna, ciężka choroba przewraca życie do góry nogami. W przypadku Alice tym silniej, że jako wykształcona, zajmująca się zawodowo językiem i komunikacją [sic!] pani profesor odczuwa namacalnie objaw choroby, utrudniający jej sprawne wypowiadanie swoich myśli. Reżyser nie pozostawia złudzeń, jak bolesna jest sztuka tracenia (pięknego wyrażenia używa bohaterka podczas swojego wykładu).
Zekranizowany na podstawie powieści Motyl Lisy Genovy film aż prosi się o podsumowanie „oparty na faktach” – tak bardzo przekonujący jest w swojej prostocie, że nietrudno uwierzyć w to, że zdarzył się naprawdę. Ale choć jest fikcją, prawda leży bliżej niż się wydaje. O tym, jak osobisty jest to film, mówi zresztą historia jego reżysera, Richarda Glatzera, chorującego na stwardnienie boczne rozsiane. Zrozumienie dla zachodzących w organizmie procesów, przede wszystkim traceniu zdolności, które do tej pory były naturalne, było mu doskonale znane, mimo odmiennej diagnozy. I to zrozumienie widać w Still Alice – filmie tak zwykłym, że tylko dzięki tej prostocie uniósł swój ciężar tematyczny. Glatzer swojego ciężaru nie uniósł, zmarł kilka dni po oscarowej gali, która przyniosła jego bohaterce złotą statuetkę.
Oczywiście, że tytułowa Alice miała wyjątkowe szczęście – wyrozumiałą, kochającą i troskliwą rodzinę, która jest w stanie poświęcić swoją przyszłość, karierę, pracę, by opiekować się chorą. Nie każdy ma takie wsparcie. Ale fakt, że oglądamy na ekranie coś, co nie jest typowe, wcale nie oznacza, że nie zdarza się w ogóle. A w Still Alice ten wydźwięk w ogóle nie razi.
A nie razi głównie z uwagi na piękną grę Julianne Moore, naturalnie w pełni zasłużenie nagrodzoną wieloma statuetkami za tę rolę. Rolę trudną, bo wymagającą zupełnie innego podejścia do pracy, gry skupionej wokół mimiki, gestów, spojrzenia. Choroba Alice dzieje się przede wszystkim na jej twarzy, w oczach, a odegranie procesu chorobowego w taki sposób wymaga ogromnego talentu. Moore jaśnieje w ekipie silnym blaskiem, ale cała jej filmowa rodzina została dobrana wyjątkowo zgrabnie – każdy wydaje się tu być właściwą osobą na właściwym miejscu, tak jakby jej pozycja tu była naturalna i niezaprzeczalna. To tworzy spójność obrazu i dodaje waloru naturalności.
Czy polecam? Tak. Film jest jeszcze wyświetlany w nielicznych kinach studyjnych, w Krakowie – w Kinie Pod Baranami. Idźcie, póki jest okazja, naprawdę warto.