Pewnie nie tylko ja tak mam, że oglądając w kinie komedie nie raz zastanawiam się, czy na pewno wszystko ze mną w porządku. Nie bawią mnie ekranowe żarty, nie śmieję się wraz z innymi do rozpuku, gagi, na które widzowie reagują entuzjastycznie u mnie wywołują zaledwie podniesienie kącika ust, a wiele nie powoduje w ogóle żadnych emocji. Jeszcze gorzej, gdy to film z tzw. humorem klozetowym, gdzie ilość idiotycznych, zwykle fizjologicznych dowcipów sięga zenitu i trzeba mieć włączony totalny off, by przełknąć to bez żadnej wewnętrznej awarii. Tym bardziej należy docenić filmy, których bazą jest zdrowy, inteligentny humor, komizm sytuacyjny, komedia omyłek. Dziewczyna warta grzechu jest właśnie takim typem komedii.
Seria pozornie przypadkowych zdarzeń, występy niemających na pierwszy rzut oka ze sobą nic wspólnego postaci i wynikłe z tego komplikacje – to stanowi o sile humorystycznej warstwy filmu Petera Bogdanovicha. Rzecz stara jak świat, sprawdzona, skuteczna, chętnie wykorzystywana w teatrze. Teatr zresztą znajduje tu swoje własne miejsce, bo dzieje się w nim nie tylko część akcji, ale i sama fabuła jest wpisana niejako w teatralną konwencję. Bohaterowie niemal dosłownie wkraczają na scenę wydarzeń, wycofują się z niej niespostrzeżenie podczas ogólnego zamieszania, brakuje tu właściwie tylko kurtyny, bo widownia – my – jest naprzeciw. I świetnie się tym teatrem bawi. Co ważne, teatralność filmu w żaden sposób nie wpływa na ekranową prawdę – nie ma tu śladu sztuczności, a wydarzenia, choć kuriozalne, dzięki zbudowaniu ich na niedomówieniach i kłamstewkach, są w gruncie rzeczy całkiem prawdopodobne.
Lekkości dodaje komedii fantastyczna gra aktorów, gra okrutnie zmanieryzowana, ale w przedziwny sposób tu ta maniera znakomicie się sprawdza. Obsadzona w głównej roli Imogen Poots, kojarzona przez polskich widzów przede wszystkim z Nauki spadania, ma na ekranie bardzo wdzięczny i charakterystyczny styl bycia. Odkleja się w wyraźny sposób od wizerunku swoich koleżanek z branży, aktorek młodego pokolenia – w sposobie poruszania jest bardziej „chłopięca” (podobnie jak np. Kristen Stewart), a jej „nieogarnięcie”, zmieszania, ruchowe pobudzenie (czasem zachowuje się tak jakby ciało, kończyny przeszkadzały jej w swobodnym funkcjonowaniu) jest wprost urocze. Oglądanie jej, słuchanie to prawdziwa przyjemność.
Ale maniera to domena przede wszystkim Jennifer Aniston, która od czasu udziału w pierwszej części komedii Szefowie wrogowie rysuje swoje bohaterki mocną kreską, czyniąc je karykaturami samych siebie. Trafiając na podatny grunt – bo jej postaci w Dziewczynie wartej grzechu nie brakuje ani polotu, ani charyzmy, ani tym bardziej idealnej w takich układach ironii – tworzy wówczas ciekawe i pochłaniające kreacje. I udowadnia po raz kolejny, że nie bez powodu zarabia krocie na byciu aktorką komediową.
Zresztą, obserwując to, co wyczyniają na ekranie odtwórcy ról drugoplanowych, dyskusja pt. „kto gra lepiej i bardziej śmieszy” staje się problematyczna. Bo nieporadność bohatera, odgrywanego przez Owena Wilsona (znana nam przecież dobrze z jego komedii romantycznych), przemiana jego filmowej partnerki, Kathryn Hahn, lubieżne uśmieszki i wyznania Austina Pendletona (sędzia), powaga Harolda Fleeta (detektyw), a nade wszystko sugestywne gesty i spojrzenia Rhysa Ifansa (Seth) generują całą rzekę świetnych gagów.
Ubawiłam się do łez, tym razem wraz z całą salą. Dawno nie widziałam tak dobrej, amerykańskiej komedii.