Zupełnie mnie nie przejął ten tytuł, gdy z zaskoczeniem usłyszałam go podczas ogłoszenia nominacji oscarowych. Wydał mi się zbyt egzotyczny i zbyt mało wypromowany, by ścigać się z takimi filmami jak Lewiatan czy Ida. Ale gdy potem, oglądając ceremonię rozdania Cezarów, obserwowałam, jak niesamowicie skromny i mądry Abderrahmane Sissako ze wzruszeniem odbiera kolejną już statuetkę dla swojego filmu, zaciekawiłam się. Przedpremierowy seans Timbuktu w Kinie Pod Baranami, zorganizowany w ramach festiwalu AfryKamera, przyciągnął tłumy. Nic dziwnego – Timbuktu zachwyca formą, przeraża i jednocześnie bawi treścią, nade wszystko zaś wprowadza w wyjątkowy klimat egzotycznej kultury, której – mimo rozgrywających się tam dramatów – nie chce się opuszczać.
Ja nie opuszczam od kilku już tygodni, bo film uparcie siedzi w mojej żądnej poznawania innych kultur głowie i łasym na nowe brzmienia uchu (muzyka Amine Bouhafy to jedna z najpiękniejszych ścieżek dźwiękowych, jakie ostatnio słyszałam). To zresztą jeden z tych filmów, które dojrzewają w nas dopiero po seansie, seansie niełatwym, dla wielu może nieco nużącym, ale przygotowanym z rzadko spotykaną świadomością i wrażliwością artystyczną. Historia malijskiej rodziny, która mimo bycia „w drodze” i egzystowania na pograniczu nieskalanej wpływem człowieka natury i politycznych rozgrywek dżihadystów, toczy spokojne, pełne wzajemnej miłości życie, to na pierwszy rzut oka klasyczny dramat rodzinny, ulokowany w egzotycznej dla przeciętnego, europejskiego widza kulturze. Brutalnie przerwana tragicznym afektem sielanka wprowadza go jednak w nowy wymiar, gdzie do głosu dochodzi już nie tylko kwestia szacunku, miłość czy ukształtowany kulturowo honor, ale i specyficzny wymiar sprawiedliwości przedstawicieli reżimu. Ta kulturowo-polityczna, a właściwie kulturowo-religijna hybryda tworzy uniwersalny obraz o pragnieniu wolności i umiłowaniu życia po prostu.
Timbuktu chłonie się jednak nie tylko z uwagi na prostą i jednocześnie sugestywną wymowę, ale i – a dla mnie chyba przede wszystkim – kulturową świeżość, którą prezentuje. Sissako wprowadza nas w samo centrum kultury, której nie znamy, a która zawsze nas pociągała, intrygowała. Wbrew swoim wielu poprzednikom nie posługuje się jednak kliszami, nie pokazuje tego, co już znamy z afrykańskich przebłysków fabularnych czy dokumentalnych, a prezentuje to, co składa się na codzienność mieszkańców tytułowego Timbuktu. Ta powszedniość – ze składającymi się na nią pracami, spotkaniami, zabawami, rytuałami – jest tu przefiltrowana przez islamską ideologię, dzięki czemu wybrzmiewa ze szczególną mocą tego, czego nie ma, czego brakuje, co zostało odebrane. Timbuktu nie jest filmem o tym, jak wygląda życie Malijczyków, to film o tym, jakie życie zostało im odebrane i za jakim tęsknią. W fantastyczny sposób ukazuje to Sissako w scenach piłkarskiego meczu, wieczornych śpiewów w gronie znajomych czy w postaci miejscowej wariatki, której religijny fanatyzm w obliczu działań dżihadystów wypada o wiele mniej ekscentrycznie niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka.
Zanurzony w tej świętej wojnie wątek dramatyczny jest tu mistrzowsko przeplatany humorem z pogranicza ironii i absurdu. Niezwykłym, nowym, trudnym do przyporządkowania znanym schematom rozwiązaniem jest materialna asymilacja kultury zachodniej – pojawiające się w samym centrum egzotyki typowo „zachodnie”, nowoczesne rekwizyty generują komizm, ale bliższy on jest grotesce niż czystej wesołości. Uśmiech, który pojawia się na ich widok, zamiera szybciej niż się pojawia. Nabiera dzięki temu wszystkiemu film uniwersalnego wymiaru, staje się czytelny i przyswajalny dla masowego odbiorcy, nie tracąc ani trochę walorów artystycznych. A tych jest tu bez liku, bo obok muzyki czaruje Timbuktu także zdjęciami, zgrabnym montażem i czystym dźwiękiem (wszystkie trzy kategorie nagrodzone zresztą Cezarem).
Spotkało się Timbuktu u nas z mieszanymi opiniami. Film trudno ocenić jednoznacznie negatywnie, dziwi mnie natomiast powściągliwość w ocenach pozytywnych. Tak jakby polityczna odwaga reżysera (to film komentujący islamskie absurdy!), stylistyczna krzyżówka, przekazująca najbardziej wymowną treść w warstwie humorystycznej, kameralność całego dramatu nie były wystarczającymi powodami, by wyjść z kina oszołomionym wymową filmu i doświadczeniem obcowania z czymś zupełnie nowym, fascynującym kulturowo. Mnie to przekonało w stu procentach.
Czy polecam? Zdecydowanie tak.