Niezbadane są wyroki Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej… Każdego roku dostarczają całemu światu okazji do kpin i żartów i choć często są przewidywalne, potrafią także zaskoczyć. Niestety, zwykle negatywnie. Zdumienie, oburzenie, wreszcie rozczarowanie i żal – to dominujące emocje, towarzyszące każdemu rozdaniu Oscarów. Wszyscy znamy case Leonardo DiCaprio. Wspaniały, zdolny, ceniony i świetnie opłacany aktor, mający na koncie szereg świetnych ról, za które go pokochano (fani), zauważono (krytycy), nawet doceniono (nominacje), ale bardzo rzadko (inne gremia) lub w ogóle (Akademia) nie nagrodzono. Przypadek smutny, wyjątkowo leżący wszystkim na sercu, ale – jak nietrudno się domyślić – nie jedyny. Amerykańska akademia ma na swoim koncie więcej takich porażek. Czego najbardziej (powinna) wstydzi(ć) się Amerykańska Akademia Sztuki i Wiedzy Filmowej?
Leonardo DiCaprio to tylko wierzchołek wielkiej góry lodowej, szczyt całej listy powodów do wstydu dla członków Akademii. Największym problemem tej zacnej organizacji wcale nie są hejty spływające nań na fali oburzenia pominięciem w oscarowych rozdaniach utalentowanego twórcy. Bo jednorazowa wpadka to skutek uboczny wielkiego widowiska, koszty, które wrzuca się lekko w moralny budżet imprezy. Kłopot pojawia się tak naprawdę dopiero wtedy, gdy niewątpliwy talent, po śmierci nierzadko zresztą zyskujący tytuł legendy kina, pomijany jest przez całe lata swojej pracy twórczej. Tak było z wieloma twórcami i gwiazdami wielkiego kalibru, których już z nami nie ma, a którzy nigdy nie zobaczyli na swojej półce tej najważniejszej filmowej statuetki.
Oscara (dopisek: w głównej kategorii filmowej/reżyserskiej) nigdy nie otrzymał na przykład Ingmar Bergman, którego doceniono wprawdzie 9 nominacjami, ale tylko trzema za reżyserię. Statuetki nie doczekał się także Alfred Hitchcock (5 nominacji), którego zignorowały zresztą i inne gremia (z wyjątkiem Stowarzyszenia Nowojorskich Krytyków Filmowych, które nagrodziło film Starsza pani znika i jury festiwalu w San Sebastian – tu nagroda reżyserska za Zawrót głowy). Fanów kina sci-fi do dziś oburza pominięcie w rozdaniach jednego z największych XX-wiecznych wizjonerów – Stanleya Kubricka, który mimo 12 nominacji do Oscara nigdy nie doczekał się złotej statuetki, oraz George’a Lucasa i jego wkładu w kino gatunkowe. Wszyscy oni mogli czuć się trochę obrażeni, choć i tak ze swoimi nominacjami powinni opuścić pokornie głowę w obliczu klęski biednego Briana de Palmy, który w całej swojej karierze nie doczekał się nawet tego. Podobnie zresztą jak wielkie diwy kina – Brigitte Bardot i Marilyn Monroe (nominacji sztuk zero). Akademia zreflektowała się w całej swojej karierze tylko kilkakrotnie, ale czy honorowe Oscary dla Federico Felliniego, Akiry Kurosawy czy Grety Garbo wynagrodziły tym talentom i ich fanom uprzednią ignorancję? No, właśnie.
Te historyczne pominięcia okrywają zresztą wstydem członków Akademii do dziś. Po pierwsze dlatego, że takich błędów po prostu się nie wybacza, po drugie choćby z tego powodu, że winowajcy wciąż żyją, mają się dobrze i… nadal te błędy popełniają. Dziś już na współczesnych gwiazdach dużego ekranu, których lista z roku na rok niebezpiecznie się wydłuża.
Przoduje jej, naturalnie, Leonardo DiCaprio, który przez dobrych kilka lat robił wszystko, by zasłużyć na uznanie oscarowej Akademii. I choć dla prawdziwego fana za każdą swoją rolę mógł śmiało statuetkę zgarnąć (włączając w to pierwszą głośną, w Co gryzie Gilberta Grape’a, za którą otrzymał jedną ze swoich 4 nominacji), cały świat przekonał do siebie dopiero w ubiegłym roku brawurowym występem w Wilku z Wall Street. Pech chciał, że w tym samym czasie swój najlepszy występ zanotował także Matthew McConaughey, a że jurorzy uwielbiają fizyczne metamorfozy aktorów, wybór był dla nich prosty. W tym roku Leo dał sobie spokój, w żadnym głośnym filmie nie zagrał, zajął się tym, co kocha najbardziej (ochroną tygrysów) i pewnie po cichu szykuje kolejną genialną kreację. Z myślą, że i tak jedyne, co jest w jego zasięgu, to honorowy Oscar za całokształt twórczości za 30 lat.
Johnny Depp to drugi flagowy przykład kompletnej ignorancji amerykańskiej Akademii Filmowej. Można mówić, że aktor się skończył, że jest powtarzalny, że ile można się przebierać i grać u Burtona, ale nikt normalny nie powie, że na Oscara nie zasłużył przynajmniej raz. Jack Sparrow nominację, a jakże, otrzymał, ale oprócz niego tego zaszczytu dostąpili wyłącznie tytułowi marzyciel i Sweeney Todd (a Edward Nożycoręki już na przykład nie). Czy to aby nie jest trochę za mało, by przekonać kogokolwiek, że ktoś w tym szacownym gremium słyszał o niejakim Johnnym Deppie, synu Johna?
Są tacy aktorzy, którzy reprezentują klasę samą w sobie, znani tak dobrze i lubiani tak bardzo, że nikt nie zaprząta sobie głowy ich zaszczytami. Bo kto jak kto, ale taki Gary Oldman, to ma na półce z pięć Oscarów, jak nie lepiej. No to wyobraźcie sobie, że nie ma ani jednego. Ani za Drakulę, ani za Nic doustnie, ani za Ukrytą prawdę, ani nawet za świetną interpretację Syriusza Blacka w Harrym Potterze (a przecież to „tylko” drugoplanówka). Ktoś się zlitował i rzucił na odczepne jedną (!) nominację, za Szpiega, i jak do tej pory czuje się rozgrzeszony.
Aktorzy grający w seriach mają zawsze przechlapane – w wyścigach po najważniejsze nagrody w branży nie są praktycznie brani pod uwagę, tak jakby odgrywanie przez kilka lat z rzędu tej samej roli nie było żadnym wyczynem. Ale przecież Ralph Fiennes, genialny w roli Lorda Voldemorta, ma na koncie o wiele więcej wspaniałych ról. Choćby Listę Schindlera, Angielskiego pacjenta czy Pająka (nie lubię, ale Ralph był tu świetny, nie powiem). Widocznie to wciąż za mało, by oczarować wymagającą Akademię.
Joaquin Phoenix! Że Joaquin Oscara nie ma, to jest prawdziwe okrucieństwo. Przecież to, co zrobił z postacią Kommodusa w Gladiatorze to było mistrzostwo świata. A potem zagrał, źle, stał się Johnnym Cashem. I Mistrz. I Her. I – nic. Trochę się w sumie cieszę, że nie dostał nominacji za tegoroczną Wadę ukrytą. Znowu musiałabym uronić łezkę, widząc jego wyczekujące na werdykt smutne spojrzenie i lekki, rozczarowany uśmiech tuż po ogłoszeniu wyniku.
W najważniejszych kategoriach oscarowych aktywne łapki mają wszyscy członkowie Akademii. Mają pojęcie czy nie mają, nikogo to nie interesuje, głosować mogą. Co innego w kategoriach specjalistycznych – technicznych, gdzie za głosami stoją prawdziwi fachowcy, montażyści, operatorzy, charakteryzatorzy i tak dalej. I muzycy, kompozytorzy. Tu, oczywiście, trzeba zdecydowanie wspomnieć o Hansie Zimmerze, u którego od czasów statuetki za Króla lwa trochę się pozmieniało, o czym głosujący czasem pamiętają (nominacje), ale w ogóle nie biorą tego pod uwagę, uważając chyba, że sama świadomość bycia geniuszem Hansowi zdecydowanie wystarczy. Ale ponieważ Zimmer jednak Oscara ma (to nic, że dawno i nieprawda) skupmy się na jego bardzo utalentowanemu i doświadczonemu koledze. John Powell – bo o nim mowa – ma na swoim koncie kompozycje do takich bajkowych hitów jak Shrek, Epoka lodowcowa i Jak wytresować smoka, ale to on jest także autorem tak rozpoznawalnych main themes jak te do Pana i Pani Smith czy trylogii o Jasonie Bournie. Słowem – było i jest za co nagradzać, czego, jasna sprawa, nie zrobiono do dziś. Podobną dolę znosi dzielnie Clint Mansell – autor muzyki do filmów Aronofsky’ego: Requiem dla snu, Źródła, Czarnego łabędzia czy choćby niedawnego Stokera (już nie Darrena, ale muzycznie niepojęcie dobrego), za które nie dostał nawet jednej nominacji. Słabe.
Żeby nie było, że na czarnej liście oscarowej Akademii znajdują się przedstawiciele wyłącznie płci brzydkiej, proszę – jest i aktorka. Aktorka wielka i piekielnie zdolna, która w swojej pracy jest jak kameleon, o czym świadczy choćby fakt, że wielokrotnie jej nazwisko na napisach końcowych filmów wywoływało okrzyk zdumienia. Glenn Close potrafi się kamuflować, to prawda, ale że żadna z tych 6 nominacji, które zabrała do tej pory nie zamieniła się w złoto, to przesada. Największa – ostatnio, w 2011 roku, gdy swoim występem w Albercie Nobbsie powinna wygrać walkowerem walkę o Oscara za pierwszoplanową rolę kobiecą (zwyciężyła wtedy Meryl Streep, a wyścigu udział brały także Viola Davis za Służące, Rooney Mara za Dziewczynę z tatuażem i Michelle Williams za kreację Marilyn Monroe – grono zacne, ale w tych rolach nie dorastające Glenn do pięt).
„Stara gwardia” to także niezwykle charyzmatyczna Annette Bening, błyszcząca zwykle w rolach drugoplanowych, która za swoje występy w Naciągaczach, American Beuaty, Julii i Wszystko w porządku otrzymała wprawdzie nominacje, ale na podium wstąpić już nie dała rady.
Był DiCaprio, był Zimmer, oczywiście trzeba tu wspomnieć o kolejnym twórcy, który ma z Akademią na pieńku. Christopher Nolan – mój numer jeden wśród współczesnych reżyserów – tworzy chyba zbyt mądre filmy, by akademicy zdołali je pojąć. Ich dobre zwykle recenzje nie odbijają się nawet na nominacjach – tych doczekała się praktycznie tylko Incepcja, która dotarła do głównych kategorii. Poza tym filmy Nolana okupują i – na szczęście – wygrywają tylko w kategoriach technicznych. Nolan statuetki nie doczeka się prawdopodobnie nigdy, co napawa mnie zawsze okropnym smutkiem.
O ile jednak Oscar dla Nolana dla wielu z Was byłby co najmniej lekką przesadą, o tyle pewnie część z Was zdziwi fakt, że takiego zaszczytu odmówiono także Ridleyowi Scottowi. Ok, wszyscy wiemy, że znany z rozmachu i umiłowania pracy z tryliardem statystów nad scenami zbiorowymi, najchętniej batalistycznymi, reżyser ostatnio wpadł w lekki dołek, ale – ludzie – przecież facet popełnił Obcego, Łowcę androidów, Gladiatora! (że z przyzwoitości nie wspomnę o bardziej kameralnym, a jak intensywnym Hannibalu). No, trochę ten brak Oscara nie bardzo, nie sądzicie?
Pozostając w gronie reżyserów: Tim Burton. Spoglądając na szacunek, jakim darzy się dziś Wesa Andersona, ilość nagród i nominacji, jakie otrzymał za swój Grand Budapest Hotel, trudno oprzeć się wrażeniu, że Burton urodził się po prostu trochę za wcześnie. Jego wizjonerstwo, szaleństwo, wyobraźnia wyprzedziły nieco epokę, a dziś – gdy forma trochę mu jednak spadła – nie robi już takiego wrażenia jak kiedyś. Bardzo szkoda, bo ile nie na Oscara, to Tim zdecydowanie zasłużył na więcej niż skromne dwie nominacje.
Widzicie to, co ja? Sami biali. Ale rasizm w tej Akademii. Przełammy te schematy. Samuel L. Jackson. Denzel Oscara ma (nawet dwa), Morgan Oscara ma, a Samuel? Nie starczyło. Tylko jedna nominacja (za Pulp Fiction) i nic poza tym. A przecież – obok Washingtona i Freemana – to jeden z najciekawszych czarnoskórych aktorów starej gwardii. Smutne.
Można sobie za jakimś aktorem nie przepadać, ale byłoby niesprawiedliwością nie docenić jego pracy. Bill Murray na taki gest zdecydowanie zasługuje. Że nominacja za Między słowami nie zamieniła się w statuetkę to akurat zrozumiałe – facet rywalizował wtedy z Seanem Pennem, absolutnie zasłużenie zgarniającego Oscara za rolę w Rzece tajemnic (w tym wyścigu przegrał z nim też Jack Sparrow), ale przecież w całej filmografii Billa znalazłoby się jeszcze co najmniej kilka ról wartych tej statuetki.
Na koniec fakt mało oburzający, ale działa wspaniale jako ciekawostka. Oscara nie ma też Tom Cruise. Wiadomo, bo i za co, ale ta informacja jednak szczerze wielu widzów dziwi, no bo jak to: ten piękny, mądry, bogaty, grający w tylu kasowych filmach, mający wszystko Tom? Widocznie wszystkiego mieć nie można. A trzy nominacje to jak na razie szczyt jego możliwości.
Oczywiście, to tylko mały fragment listy, na której znajduje się wiele innych nazwisk gwiazd większych i mniejszych, aktorów, aktorek, reżyserów, ale także scenarzystów, operatorów, kostiumologów, montażystów – mnóstwa utalentowanych ludzi, którzy zasłużyli, by ich doceniono złotą statuetką. Są wśród nich z pewnością tacy, których wielka praca nie zostanie nagrodzona Oscarem nigdy, ale są i tacy, u których statuetka prędzej czy później wyląduje (Amy Adams i jej sto pięćdziesiąt nominacji, rok w rok, wspaniała Jessica Chastain, która każdego roku „o mało co nie dostała nagrody”, francuski kompozytor Alexandre Desplat, który zaczyna powoli dostawać dwie nominacje w tej samej kategorii itp.), są wreszcie i tacy, którzy grzeszą po prostu młodością. Fakt, że akurat wiek nigdy Akademii w przyznawaniu nie przeszkadzał (żeby wspomnieć tylko Oscara dla malutkiej Anny Paquin za rolę w Fortepianie), ale myślę, że takie utalentowane aktorki jak Michelle Williams, Carey Mulligan czy Emma Stone doczekają się tego zaszczytu, i to raczej prędzej niż później.
Jedno jest pewne. Nigdy Oscarów nie dostaną wszyscy, którzy na nie zasługują. To w końcu tylko kilkanaście statuetek na rok, rozdawanych filmom wybranym z setek biorących udział w wyścigu. Filmów dobrych, świetnych, czasem wprost fenomenalnych. Może, jasna sprawa, boleć nad tym, że ulubiony, świetny aktor, mający na koncie taaaakie role, Oscara się nie doczekał, a taki Nicholas Cage już tak. Albo że ktoś otrzymuje co roku nominacje i jest już taaak blisko, a taka Lupita Nyong’o pojawia się znikąd i od razu podbija serca całego Hollywood. Ale w zdecydowanej większości przypadków, szczególnie w nominacjach aktorskich, konkurencja jest tak silna, że wybór zwycięzcy jest dramatycznie trudny. I to trzeba sobie uświadomić. Gdyby prześledzić nagrody aktorskie ostatniego ćwierćwiecza w zdecydowanej większości przypadków te nagrody były naprawdę zasłużone, a nawet jeśli pojawiały się jakieś wątpliwości, to były dylematy w stylu DiCaprio – McConaughey – czyli nie do rozstrzygnięcia. I, wierzcie, nikt z nas nie chciałby ponosić za nie odpowiedzialności. Koniec końców, choćby chciano, nigdy nie zadowoli się wszystkich. A szkoda.