Nie znoszę Tildy Swinton. Wiedziałam o tym na długo przed seansem i wiem to także po nim. Od momentu, gdy zobaczyłam zwiastun filmu, czekałam na tę historię trochę oniemiała, w lekkim osłupieniu, może nawet otępieniu. Bo raz, że to był pierwszy od dawna trailer nie streszczający filmu i nie pokazujący najlepszych jego fragmentów, za to bardzo intrygujący, magnetyzujący i przerażający jednocześnie, a dwa, że ona, Tilda właśnie. Chuda jak patyk, przezroczysta jak kryształ, brzydka jak noc. Tak, jest odpychająca i mdła, ale jeśli tak wątpliwymi atrybutami można zagrać tak przejmująco, to ja pozwolę sobie nadal jej nie znosić, ale mając do niej ogromny szacunek za tę rolę i nadzieję, że poznanie jej innych, dalekich od – uwaga popularne słowo – blockbusterowych kreacji, przyniesie większą skruchę.

Eva Khatchadourian (Tilda Swinton) jest matką. Nie chciała nią być. Wolała nadal tańczyć w deszczu w swoim małym, hiszpańskim raju i być roztrzepanym, nieco romantycznym lekkoduchem, jak na młode lata przystało. Ale pojawił się Kevin (Ezra Miller), który nie tylko odebrał jej szczęście, ale też zmienił jej życie w piekło, rozdzierając serce na milion atomów. Bo Kevin to wcielone zło. To dzieciak, którym masz ochotę rzucić o ścianę jak piłeczką, a potem włożyć do pralki i odwirować. To dzieciak, który nie jest złośliwy – bo to zbyt małe słowo – a doszczętnie zły, okrutny, zdolny do okazania największej ignorancji i największej agresji, na jaką go stać. To dzieciak, który doskonale zdaje sobie sprawę z twoich słabości i nie waha się tego wykorzystać, doprowadzając cię do skrajnych emocji i wyzwalając w tobie bestię. Eva nie raz się nią stała, choć na co dzień starała się być przykładną, nadzwyczaj cierpliwą matką, topiącą swe smutki w kieliszku wina i szukającą zrozumienia i oparcia w partnerze – Franklinie (John C. Reilly), który nie ma prawa pojąć, jak wygląda macierzyństwo Evy z prostej przyczyny – w jego obecności Kevin jest aniołem. Taka gnida. Kevin rośnie, rośnie też tkwiące w nim zło. Aż w końcu wybucha, oblewając swą gorącą lawą nie tylko zdruzgotaną matkę, ale i cały ich świat.

Najpierw nie wiadomo, o co chodzi. Jest trochę obrazków rozbawionej Hiszpanii, jest ona i nieuzasadniony, jak się wydaje, atak wandalizmu, jest trochę pojedynczych klatek retrospekcji. Układanka, którą serwuje nam Lynne Ramsay nie jest jednak jedną z tych wspaniałych konstrukcji, których stworzenie daje nam satysfakcję i które w ogóle da się w pełni złożyć. Wiele elementów brakuje, prawie wszystkie z ocalałych są brudne i poobgryzane, nieliczne tylko zachowały swoje kształty i barwy, sąsiadując jednak z kalectwem nie mają szans scalić się w idealny wzór. Im bliżej nieuchronnego odkrycia klucza całej tej zagadki, tym większe przerażenie i niechęć – bo czy prawda może być taka straszna, a zło tak bardzo złe? Ramsay – za Lionel Shriver, autorką powieści, na bazie której powstał film – z niezwykłą szczerością pokazuje, że może, a nawet więcej, że to bywa, że tak się dzieje, na mniejszą czy większą skalę. Bez względu na całe dobro, które przygląda się temu z ogródka naprzeciw.

Eva jest swoim macierzyństwem zniszczona. Depresja poporodowa przy jej przeżyciach wygląda jak hipochondryczna mrzonka. To już nie rozczarowanie i zmęczenie, to nie rozpacz i bezradność, to niezwykle smutne, dołujące, miażdżące poczucie wyjałowienia. Jej oczy nie mają dna, na twarzy maluje się pustka, nawet ruchy są jakieś pokraczne, mdłe, bez życia. Jest totalnie wyautowana, pozornie zdystansowana i nienormalnie powściągliwa – aż dziw bierze, że ten wulkan frustracji nie wybucha. Szczególnie, gdy całe miasto wytyka ją palcami i patrzy jak na morderczynię, gdy zrzuca na nią winę za to, co zrobił jej syn. Eva pokutuje z pokorną miną, jakby rzeczywiście winną była. Czy jednak matczyna miłość dociera do kresu, ma granice? Ramsay daje nieco pokrętną, ale dość precyzyjną odpowiedź, która, mimo pozornej oczywistości, zaskakuje.

To wszystko nie jest takie czarno-białe, na jakie wygląda. Ofiara myli się z katem, role się odwracają, schematy wzięte są w nawias, a widz zostaje wystawiony na próbę, sprowokowany do wystawienia jednoznacznej oceny, do wpadnięcia w pułapkę sądzenia czegoś, o czym nie ma pojęcia. Taka zasadzka dla tych, którzy lubią szufladkować, definiować, wpisywać wszystko w określone kategorie. I to odwieczne pytanie: unde malum? skąd to zło?, na które odpowiedź wciąż jest gdzieś poza zasięgiem naszego umysłu. To gra, w którą – mimo psychicznych szkód, bo film siedzi w głowie jak demon na długo po seansie (należę do tych dewiantów, którzy lubią tę niewygodę) – warto zagrać.

Dosłownie przed chwilą natknęłam się w najnowszym „Newsweeku” na krótki wywiad z Tildą Swinton. Wywiad, nawiasem mówiąc, z serii tych, nad którymi powinien być napis: nie czytać, redaktor jest kretynem. Bo jak inaczej nazwać dziennikarza, który w pierwszym pytaniu do rozmówcy zawiera najobleśniejszy i najbrutalniejszy spoiler, podając nieświadomemu czytelnikowi klucz do całej historii, i to przed premierą? Żenada jak stąd do morza. Szczęśliwie mi pan Kwiatkowski filmu nie zniszczył, skończyło się więc tylko na kilku bluzgach w powietrze, ale nie o tym chciałam. Tilda w wywiadzie tym odpowiadając na pytanie o to, jak radziła sobie grając niemal non stop – jest bowiem obecna w zdecydowanej większości scen, trochę chyba z kokieterią mówi, że wspaniale, bo… nie potrafi grać epizodów. Nie umie wstrzelić się w ten jeden, wyjątkowy moment w całej historii, jedną scenę w całym filmie, w taki sposób, by nie tylko zostać zapamiętaną jako dobra aktorka, ale też jak najlepiej oddać emocje i osobowość granej postaci. Co innego, gdy jesteś na ekranie cały czas. Wtedy możesz sobie pozwolić na lepsze i gorsze momenty, bo jest cię tak dużo, że nikt nie zauważy chwili słabości. Pewnie coś pokręciłam, ale sens mniej więcej oddałam. Bardzo to zabawne i mądre było. Spodobało mi się. Gra więc Tilda Evę w sposób obłędny. Nie wydaje z siebie wielu krzyków, nie trzęsie się z emocji, nie musi właściwie mówić, by przekazać wszystko, co w niej siedzii. Kompletny minimalizm formy, a treść tylko na tym zyskuje. Nie wiem, kto będzie nominowany do Oscara za pierwszoplanową rolę w kategorii najlepsza aktorka prócz niej, ale na oślep stawiam na nią. No bo proszę was, ona miażdży. Całą nieznośną sobą przywierca do fotela i, choć boli, to jest wspaniałe.

Skoro już o wywiadach mowa, czytałam też rozmowę Dagmary Romanowskiej z Ezrą Millerem – filmowym Kevinem. Trudno po jednym wywiadzie wyrokować, czy jest on diabelnie [sic!] inteligentnym nastolatkiem i wyjątkowo jak na swój wiek świadomym artystycznie aktorem, ale pozostaje po takim spotkaniu miłe wrażenie, że ma się do czynienia z młodym człowiekiem, który wie, czego szuka, w czym jest dobry i jak to mądrze wykorzystać. Trochę to może pokręcone, że świetnie odnajduje się w rolach młodych psycholi uwikłanych w patologiczne relacje i osadzonych w takim też kontekście, ale zrozumiałe, że dla niespełna 20-letniego chłopaka jest to wyzwanie. To jest też niezwykłe, że nieznany szerszej publiczności gość kolejny kolejny raz debiutuje i to z takim hukiem, że musiałby wcielić się w rolę filmowego Biebera, żeby otrząsnąć nas z (złego?) uroku, który rzuca. A przecież nie wierzymy, że to zrobi. Jeszcze przy okazji Kevina warto zauważyć to, na co wskazuje w rozmowie sam Ezra – Kevin to nie tylko Ezra Miller, Kevin to także, a może przede wszystkim Jasper Newell (jak się dowiadujemy „autor” TEGO spojrzenia), czyli kilkuletni Kevin i Rock Duer – Kevin w wersji mini. Wszyscy trzej tworzą tę demoniczną postać, współdziałają i nakładają na nią kolejne warstwy obłędu. Trzeba o tym pamiętać, bo nam się często wydaje, że bohater z retrospekcji to ktoś zupełnie poza, taki pół-aktor, niegodny uwagi. A przecież nie, przecież to nie tak.

To nie jest kino dla wszystkich. Nie każdy ma ochotę czegoś się domyślać, coś czytać podwójnie, a jeszcze co inne obdzierać ze znaczeń, które nadaje im pierwsze wrażenie. To – jak mówią mądre recenzje – kino artystyczne, w którym ważny jest każdy mały obraz, każdy detal i każdy kolor. To sztuka jest, tylko na dużym ekranie. I tak chyba trzeba to odbierać. Dla mnie była to fascynująca wycieczka w najmroczniejsze zakamarki ludzkiej psychiki, mimo grozy i nieznośnego napięcia gdzieś w okolicach mózgu. Rzekłby pompatycznie: lubię to. I chcę więcej.

Nie mam umiaru w myśleniu o tym filmie. Nie umiem przestać go interpretować i pruć szwy, które udało mi się nałożyć na to, co już ustaliłam. Nie chcę przestawać. Życzę wam tego samego.

Czy polecam? Tak.