O, matko, ile ja czekałam na ten film. Noż doczekać się nie mogłam. I wyglądałam, i wyszukiwałam, i wyczytywałam – no bo Leo, no bo Clint, no bo musi być przecież genialnie. Premiery kinowej się nie doczekałam, film trafił do Polski od razu w wersji dvd. Zaścianek, ale dobre i to. Po seansie J. Edgara nie mam jednak do dystrybutorów żalu – chyba wywąchali brak interesu i postawili na mniejsze zło. Bo J. Edgar nie zachwyca.
J. Edgar to John Edgar Hoover – prosty facet po prawie, z konserwatywnej rodziny, sprawujący funkcję specjalnego asystenta prokuratora generalnego. Strasznie brakowało mu w policji grupy, która mogłaby tajnie zajmować się przestępstwami i mieć dużą niezależność. Brak ten tak mu doskwierał, że niemalże współzałożył z prokuratorem generalnym Federalne Biuro Śledcze – FBI – to samo, bez którego nie istnieje żaden amerykański film mniej lub bardziej sensacyjny. Hoover był dyrektorem służb niemal 50 lat (przegość), ale jego rządy wzbudzały olbrzymie kontrowersje wśród polityków i w opinii publicznej. Najpierw chodziło o śmieszną dla ówczesnych (dla nas dziś także, ale z zupełnie innego powodu) obsesję Hoovera, który uważał za konieczne założenie bazy odcisków palców, by tym sposobem weryfikować przestępców. Później rzecz szła o swoistą reklamę FBI poprzez nagłaśnianie ujęcia tego i owego przestępcy. Jeszcze potem oskarżano go o gromadzenie tajnych akt na temat wielu instytucji, organizacji i publicznych osób. A na końcu rozchodziło się na przykład o terroryzowanie aktywistów i niekonwencjonalne zwalczanie komunizmu. Do tego wszystkiego dochodzi tłumiony homoseksualizm, niezwykle uzależniająca, niekiedy nawet toksyczna relacja z matką i osobliwy temperament – nic dziwnego, że Hoover swędział największych.
Nie znam biografii typa. Podstawowe informacje przeczytałam u cioci wikipedii, po więcej sięgać ani mi się chce i myśli. Nie wiem więc, czy życie i działalność publiczna Hoovera została odzwierciedlona w sposób rzetelny i prawidłowy. Wiem natomiast, jak ten film został poprowadzony i jak został zagrany. I mam bardzo mieszane w związku z tym uczucia. Sama formuła przynosi automatycznie skojarzenie z niedawną, zgniecioną przez krytyków „Żelazną damą” – wariacją na temat biografii Margaret Thatcher. Tu też mamy retrospekcje, tu też mamy dziadka w prawie podeszłym wieku, któremu coś tam się w głowie roi i trzeba mu wyperswadowywać z głowy rzekome sukcesy i zasługi. Tu też mamy starość, mamy blaski i cienie sławy, mamy wielkie momenty historii. Mamy też aktorów, którzy bawią się w przebieranki i malowanki (ale o tym zaraz). Jakkolwiek podobieństwa są znaczne i widoczne gołym okiem, to trzeba oddać Eastwoodowi, że podszedł do rzeczy z dużo większą rezerwą niż jego koleżanka po fachu, która w tak haniebny sposób pokazała Thatcher. Jest tu dużo więcej dystansu w samej narracji, dużo więcej powściągliwości w ferowaniu ocen, dużo więcej treści zasadniczej niż mało ciekawego z punktu widzenia fabuły moralizatorskiego bełkotu. Jest psychologia postaci, ale bardzo stonowana, a wszelkie niuanse (jak choćby wątek homoseksualny) są dozowane (być może scena rozstrzygająca tę kwestię – rozmowa Edgara z Clydem – jest nieco nachalna, ale w kontekście całej historii można ją wybaczyć). Krótko mówiąc: Eastwood podszedł do sprawy bardzo mądrze. Niestety, nie sprawiło to, że film rzuca na kolana i daje się zapamiętać. Dlaczego? Nie mam jeszcze pojęcia.
Ostatnio u Agny wywiązała się dyskusja na temat aktorstwa DiCaprio, przyznam, że dla mnie dość istotna, jako że nie bez powodu nazwisko tego autora figuruje na mojej liście najlepszych i najbardziej przeze mnie docenianych. W J. Edgarze Leo zagrał bardzo poprawnie i dobrze – jego kreacja nie budzi właściwie żadnych zastrzeżeń, co mnie zresztą ani trochę nie zdziwiło, bo taki poziom trzyma od lat. No ale właśnie – od lat. Rzeczywiście prawdą jest to, na co zwróciła Agna, że od jakiegoś czasu DiCaprio wybiera bardzo charakterystyczne – bo bardzo poważne – role. Szczególnie widoczne jest to w jego ostatnich projektach: mamy Incepcję, Wyspę tajemnic, Drogę do szczęścia czy Krwawy diament – wspaniałe dramaty ze wspaniałą grą aktorską Leo, no ale znowu – dramaty, i to wery sirios dramaty. Moja teoria na ten temat jest oczywista: Leo próbuje zażarcie odkleić się od plakietki chłoptasia i lovelaska, którą przypięto do niego po nieszczęsnych rolach w Titanicu i Romeo i Julii. Zbyt mocno i zbyt już długo, bo w moim odczuciu udało mu się to po części już w Aviatorze, nieprzekonanych zwyciężył Krwawym diamentem, a już zupełnych niedowiarków musiał przekonać kolejnymi rolami. Dziś takie udowadnianie, że jest poważnym aktorem z poważnym wyrazem twarzy trochę dziwi. Tym bardziej martwią mnie jego kolejne projekty, w których znów wciela się w wielkie postaci: Nolana Bushnella, Franka Sinatrę, Roosevelta i też tym niecierpliwiej czekam na Django Unchained Tarantino, bo o DiCaprio u mojego mistrza kiczu nie śmiałam nawet marzyć, a że jestem pewna, że film będzie absolutnie szaloną wariacją, to i jest nadzieja, że Leo pokażę wreszcie nową, mniej poważną twarz.
O pozostałych aktorach niewiele mądrego mam do powiedzenia: Armie Hammer, który zagrał najbliższego współpracownika i „przyjaciela” Edgara, Clyde’a Tolsona, a który jest przez krytyków chwalony za tę rolę, dla mnie już chyba na zawsze pozostanie bliźniakiem z The Social Network. Naomi Watts w roli sekretarki Hoovera była bezpłciowa i film nie straciłby ani grama wartości, gdyby i ona, i jej postać po prostu zniknęły. Dość ciekawą rolę stworzyła Judi Dench – matka Edgara – ale sceny z jej udziałem nie są, niestety, ani liczebne, ani zbyt intensywne.
Słówko jeszcze o charakteryzacji, która doprowadziła mój żołądek do rewoluszyn. Nie wiem, czy twórcy nie widzą efektu, jaki wywołuje doklejanie sztucznej skóry aktorom? Te wystające, opadające, wirujące fałdy z symetrycznymi i równiusieńkimi jak linijka zmarszczkami, koniecznie w odpowiednio „starczych” miejscach, przebarwienia, niebieściutkie jak niebo żyły, obowiązkowo wystające… A wszystko to w zestawieniu z młodym głosem i bardzo żywymi i energicznie łypiącymi oczami aktora, którego nieumiejętnie próbuje się postarzeć. Naprawdę co innego, gdy za rzecz bierze się J. Roy Helland, który od prawie 40 lat pracuje z Meryl Streep i zna każdy centymetr jej ciała lepiej od niej. On to potrafi. A przede wszystkim wie, że jego muza mogła stać się Thatcher-seniorką, bo wiekowo jest już bardzo dojrzałą kobietą. DiCaprio może i też do młodzieniaszków już nie należy, ale jest różnica, gdy się robi z ponad 60-letniej aktorki 85-latkę, a z niespełna 40-letniego faceta dziadzia chwilę przed 80. urodzinami. No koszmar. Rzecz zresztą dotyczy także pozostałych aktorów – Hammera i Watts, którzy wpadli w tą samą pułapkę. Naprawdę prościej (choć drożej) i bardziej estetycznie byłoby obsadzić te role podwójnie, sparowanymi aktorami. A tak – fuj i ble.
Czy polecam? Film jest dość sprawnie opowiedzianą i skondensowaną historią. Nie dłuży się śmiertelnie, ale też nie wywołuje specjalnych palpitacji serca czy refleksji. Wasze życie nie runie, gdy sobie J. Edgara odpuścicie. Chyba że lubicie Clinta i Leo – to sobie popaCZcie.