Ileż się naczytałam, że żłobek to samo zło, najgorsza krzywda i okropieństwo jakie można zgotować swojemu dziecięciu. Pisali to, albo bezrobotni, albo tacy którzy z wygodnictwa woleli siedzieć z dzieckiem w domu i mieć idealną wymówkę do nie posyłania go w bramy „piekła na ziemi”.

Oczywiście są również nianie, ale nie oszukujmy się niania zarobić chce i musi, zatem za byle ochłap dobrej niani nie zatrudnię, a nie będę latać do roboty tylko po to, by całość swej wypłaty wydawać na opiekunkę do dziecka. Jestem szalona, ale nie aż tak.
Stworzyłam w swej głowie wizję żłobka, jako miejsca przypominającego przechowalnie maluchów, które „rozsypane” po sali pełnej porozrzucanych zabawek siedzą na podłodze i wyją nad niesprawiedliwością świata tego. Że mama zostawiła, że nie ma kto przytulić, bo kolejka w ramiona „cioci” zdaje się nie mieć końca, jedzenie nie takie, zabawki nie takie i w ogóle wszystko do bani. Moje spojrzenie na ten temat, odmieniło się nieco po czerwcowym zebraniu, kiedy to po raz pierwszy pozwolono mi prześwietlić wybrany przez nas żłobek. Zobaczyłam tam na prawdę ładne, zadbane i porządne zabawki, podobne do tych które Jaś posiada w swoim pokoiku. Zobaczyłam porządek, basen z piłeczkami, kolorowe mebelki w wersji mini, czyste leżaczki i wszystko inne dostosowane do rozmiarów i potrzeb naszych krasnoludków. Oczywiście przeszło mi przez myśl, że tak pięknie bo na pokaz, ale jako osoba nie mająca wyjścia, postanowiłam trzymać się myśli, że „nie taki diabeł straszny jak go malują”.W następnej kolejności wpadałam do żłobka poznawać opiekunki. Żadna, podkreślam żadna, nie miała przy sobie miotły, haczykowatego nosa zakończonego owłosioną brodawką czy czapki w szpic, jaką przyjęło się odziewać głowy baśniowych wiedźm. Wszystkie żłobkowe opiekunki zrobiły na mnie bardzo miłe wrażenie, były skore do rozmów, cierpliwe i naprawdę zaangażowane.
Pewnie jedzenie będzie paskudne – myślałam. Parówki na zmianę z kanapkami z dżemem, wypłukane ze smaku zupy „ratatuj” i rozgotowane ziemniaki. I znów byłam w błędzie, Jaś zajada bardzo chętnie, a wywieszony, całotygodniowy jadłospis, wpędza mnie matkę w kompleksy. Łosoś z porami, grulanka, gołąbki, placuszki z kaszy gryczanej, krem z pomidorów to tylko wybrane pozycje zeszło i tegotygodniowego menu. Wszystko skonsultowane ze żłobkową panią dietetyk, smakuje Jasiowi tak bardzo, że codziennie dostaję do domu umorusanego zupką, najedzonego maluszka, z uśmiechem jak banan, który sprawia wrażenie dziecka nie mogącego doczekać się kolejnego dnia … w żłobku. Trzeciego ranka swej, nowej przygody, mój synek obudził się wcześniej rano tylko po to, by bez ceregieli polecieć pod drzwi wejściowe, pośpieszając nasze zawiezienie Go do „tego strasznego miejsca”.
Jasio już pierwszego dnia znalazł sobie sposób na zabawę w stylu kto się czubi ten się lubi. Jako pieluszkowe dziecko (bynajmniej nie chodzi o to, że dalej bryka w pielusze), uwielbia nosić ze sobą tetrówkę. Tam gdzie on, tam jego charakterystyczna „szmatka”, bez której ani nie zaśnie, ani nie zje, ani nawet nie posiedzi. Traf chciał, że w grupie ma również pieluszkową Lenkę, której pieluszka w pingwiny jest lepsza od każdej ulubionej pieluchy Jasia. Tak więc każdy dzień to komisyjna wymiana pieluchami, która z początku była bezlitosnym wyrywaniem sobie pieluch z rąk, okupionym płaczem, darciem i popychankami. Po paru interwencjach opiekunek nastąpił rozejm i pokojowa wymiana szmatkami, a mój syn posiadł nową umiejętność, dzielenia się z rówieśnikami. Plus dla żłobka.
Po kilku, pierwszych dniach Jasiowej przygody, stwierdzam że jako mama nie potrafiłabym zorganizować dziecku czasu tak jak zrobią to w żłobku. Tam uwaga skupiona jest tylko na maluchach, a wszystko co dzieje się wokół nich, dzieje się z myślą o ich i dla nich. W domu swą uwagę muszę dzielić pomiędzy Jasia, pracę zawodową, garnek z gotującym się obiadem i tysiącem innych rzeczy, które przecież zrobić muszę. Nie bez znaczenia są także, codzienne zabawy z rówieśnikami, od których Jasio uczy się coraz to nowszych rzeczy. Żłobek odwiedzają aktorzy z łódzkich teatrów, którzy kreują maluchom teatrzyki i czytają bajki. Przychodzą dzieci i młodzież ze szkół muzycznych, przez co dzieciaki mogą zobaczyć, dotknąć i pograć na innych instrumentach niż zszarpane nerwy mamy. Panie prześcigają się w wymyślaniu rozlicznych zabaw, które angażują maluchy do zabawy w zespole, a zaledwie po tygodniu uczęszczania mój syn posiadł jakże piękną cechę dzielenia się i to swym największym (póki co) skarbem (tetrówką).
Oczywiście są też minusy. Po oddaniu Jasia w ręce, bądź co bądź obcej kobiety nie mogę uporać się z natrętnymi myślami „ciekawe co tam u niego? Czy płacze? Czy zjadł? i Czy nie jest smutny?”. Fundując sobie takie analityczne pranie mózgu nie dziwię się matce, która postanowiła posłać malucha zaopatrzonego w sprzęt rodem z Jamesa Bonda (Miś z kamerą). Tylko wówczas mogłabym zajrzeć na drugą stronę barykady i przekonać się, że to co myślę jest tym co dzieje się naprawdę. Poza tym zdaję sobie sprawę, że żadna nawet najwspanialsza „ciocia” nie zastąpi mojemu maluszkowi mnie samej, dlatego robię wszystko co w mojej mocy, by wynagrodzić Mu spędzony beze mnie czas. Kolejną mrożącą krew w żyłach kwestią są choroby. Pocieszam się myślą, że przechorowanie to także sposób na zdobywanie przez nasze dzieci naturalnej odporności. Serce pęka od patrzenia na cierpiące dziecko, choćby źródłem jego cierpienia był najzwyklejszy w świecie katar. Mimo to, jestem przeciwniczką odseparowywania dziecka od wszelkich zarazków, a możliwość zarażania się Jasia od innych dzieci nie spędza mi snu z powiek. Takie jest życie, a ja chcę wychować życiowego faceta, a nie tzw. „dupę wołową”, która przez wyimaginowane lęki swojej matki, będzie takim samym ciapkiem jak ona.
Patrząc na Niego, widząc jego beztroskie zabawy i uśmiech od ucha do ucha nie mam powodów sądzić, że żłobek czyni mu jakąkolwiek krzywdę. Jako mama pracująca, nie jestem w stanie przebywać z malcem 24 godziny na dobę, nie umiem się rozdwoić, a znalezienie odpowiedzialnej i godnej zaufania opiekunki to droga i niezwykle żmudna zabawa, która niejednokrotnie kończy się nieudanym eksperymentem na żywym organizmie (naszym dziecku). Żłobki to instytucje Państwowe (piszę o takim), które podlegają kontroli. Nie wywlekajmy w komentarzach patologicznych sytuacji, w których żłobki odgrywały pierwszoplanową rolę, bo to na szczęście wyjątki, a ich medialne napiętnowanie okrywa złą chwałą całą instytucję w ogóle.
Podsumowując moim zdaniem, żłobek to miejsce jak każde inne. Ma zarówno wady jak i zalety. Nie ma rozwiązań idealnych, gdyż nawet samodzielne siedzenie z dzieckiem, nie uchroni nas przed popełnianymi błędami w jego wychowaniu i może być dla dziecka niebezpieczne (najwięcej wypadków zdarza się w własnych czterech ścianach).