Rate this post

Wszystko zaczęło się dawno, dawno temu, tyle że nie w odległej galaktyce, a sporo bliżej, bo w kraju wolności i demokracji – Stanach Zjednoczonych. To tam powstała niezwykle sprawna organizacja cenzorska, wspierana przez państwo, której bały się nawet największe tuzy Hollywoodu.

I choć słynny z historii „Kodeks Haysa”, czyli zbiór szczegółowych zaleceń, co można, a czego nie wolno (pod groźbą kary) pokazywać na kinowym (a potem telewizyjnym) ekranie, przeszedł już do historii, duch tych purytańskich praw nadal snuje się po amerykańskiej (i jak się okazuje – nie tylko amerykańskiej) kinematografii.

Może nie obchodziłoby mnie to specjalnie, bo Europa rządzi się innymi prawami, o wiele bardziej przystającymi do wolności twórczej, jednak jest małe, a właściwie duże ale… Światem filmowym nadal rządzą amerykańskie wytwórnie, a rynek telewizyjnych produkcji jest niemal w całości opanowany przez filmy i seriale zza Oceanu.

Wystarczy prześledzić rankingi najpopularniejszych seriali telewizyjnych ostatnich kilkunastu lat i sprawa jest jasna – oglądamy głównie amerykańskie produkcje. Dlatego, skoro jestem skazany na tamtejszy przemysł filmowy (bo to tam są odpowiednio duże pieniądze, by tak wielką machinę podźwignąć), jestem również żywotnie zainteresowany, jaką filmową papką mnie karmią.

Oświecił mnie Internet. I miłość do seriali, a właściwie słabość do jednego z nich – Castle. Namówiony przez bliską osobę, zacząłem oglądać Castle’a jeszcze w telewizji, w którymś z polskich kanałów. Obejrzałem kilka odcinków. Potem serial zniknął z anteny. Ponownie zacząłem śledzić zagadki kryminalne i romans sympatycznego pisarza już tylko w sieci.

Tak się złożyło, że wiele odcinków tego serialu miałem okazję oglądać zarówno w wersji oryginalnej, potem z polskimi napisami w tłumaczeniu pasjonatów-amatorów (ale z talentem i wielkim zaangażowaniem), aż w końcu trafiłem na te same odcinki na kanale Universal (a teraz na AXN) – w wersji „tradycyjnej”, czyli z polskim lektorem-szeptaczem i tzw. profesjonalnym tłumaczeniem.

I osłupiałem. Oglądałem momentami niby tego samego Castle’a, co w sieci, a jednak nie do końca. Na początek tłumaczenie – to telewizyjne okazało się nie tylko słabe, ale przede wszystkim byle jakie. Delikatnie mówiąc – wyglądało na pracę-zlecenie, robioną na kolanie, w przerwie między jakimiś innymi „ważnymi” tłumaczeniami, bo nie wiem jak inaczej wytłumaczyć omijanie fragmentów wypowiedzi aktorów, niedokładne tłumaczenia terminów i kompletny brak literackiego polotu.
Przy pierwszym, czy drugim odcinku myślałem, że włodarze stacji szybko zauważą (lub ktoś im „uprzejmie doniesie”), że tłumacz średnio wywiązuje się ze swoich obowiązków i poziom tłumaczeń wzrośnie, ale nic z tego – kolejne odcinki Castle’a utrzymywały i nadal utrzymują swój niski poziom przekładu, a jeśli dodać do tego beznamiętny głos lektora i jego przejęzyczenia, to obraz całości jest po prostu smętny.

Ale nie chciałem się czepiać i może jakoś przeżyłbym nędzną jakość tłumaczenia Castle’a, lecząc swój ból dużo lepszą niż w sieci jakością obrazu, ale mój ugodowy zapał zgasiły ostatecznie… zapędy cenzorskie stacji. Choć właściwie jestem w lekkiej rozterce, bo tak naprawdę to nie wiem na kogo wskazać paluchem – na amerykańskich producentów? (mało prawdopodobne, bo na playerze ABC serial jest pokazywany bez cięć); osoby decyzyjne stacji w Polsce?; jeszcze jakieś inne tajemne „siły”? Okazało się bowiem, że Castle w TV to wersja tak uładzona, że chyba nawet Disney zastanawiałbym się czy ktoś nie przesadza…

A warto tu przy okazji dodać, że serial Castle, produkowany przez stację ABC, nie jest w żadnej mierze obrazem kontrowersyjnym. Nie ma w nim obrzydliwie rozpadłych trupów, jak w Bones, nie ma przekleństw, nie ma golizny większej niż w „Tańcu z gwiazdami” (jak dotąd, mimo pięknych scen romansu Ricka i Kate, fani nie mieli okazji zobaczyć nawet biustu Stany Katic, nie mówiąc o czymś więcej), nawet nie pojawia się żaden wątek związków gejowskich, jak w „Chirurgach”. A jednak KTOŚ tam nad nami czuwa i dopatrzył się scen i sformułowań mogących zagrozić rozwojowi moralnemu polskich widzów.

A zatem, polscy widzowie kanału Universal, którzy nie mają możliwości lub nie chcą oglądać Castle’a w Internecie, nie zobaczą m.in. uroczego, lekko pikantnego i świetnie zagranego dialogu z odcinka 16 drugiego sezonu: The Mistress Always Spanks Twice , gdy Kate „zwierza” się Castle’owi, co uwielbia robić ponad wszystko. Reakcja Castle’a i całość tej krótkiej scenki okazała się na tyle podejrzana (dla kogo?), że po prostu wycięto ją w całości.

Uważny fan serialu z pewnością – tak jak i ja – zauważył mnóstwo drobnych cięć, usuwających fragmenty wielu odcinków, co obecnie – przy nadawanych jednocześnie innych serialach ociekających krwią, przepełnionych przemocą i rynsztokowym językiem, jest idiotyczne, ale mnie – jakoś nie bawi.

Bo gdy w jednym z lepszych odcinków sezonu drugiego (odc. 17: Tick, tick, tick…), Castle układa wyjęte z ciała ofiary kule (z wygrawerowanymi na nich literami) w słowo „kinky” (perwersyjny) – co jest zabawne i stanowi integralną część niezłej scenki rodzajowej – czego dowiedziałem się ja i inni widzowie TV? Napis „kinky” nie jest w ogóle tłumaczony, lektor milczy, czytając dopiero następną wypowiedź aktora.

Gdy już przełknąłem wszystkie cisnące mi się na usta przekleństwa pod adresem „bardziej ode mnie dojrzałych” władców TV, którzy zadecydowali, co maluczcy widzowie mogą znieść na ekranie, zaczęła do mnie docierać jeszcze straszniejsza myśl – to z pewnością nie pierwsze takie zachowanie stacji telewizyjnych, a raczej wierzchołek góry lodowej, wielkiej co najmniej jak ta, która zatopiła Titanica.

Ktoś tam, z pobudek, które mnie ani nie interesują, ani nie są mi bliskie, żyjąc z pieniędzy, jakie ja i mnie podobni idioci płacą za możliwość oglądania takiej, czy innej stacji, dał sobie przywilej Wielkiego Cenzora. Mimo pierwszej cenzury prewencyjnej producentów filmów, mimo możliwości oznaczenia produkcji kodem wieku, dopuszczalnych godzin emisji, postanowił stać się bardziej papieski od papieża i chwycił się za cenzorskie „atrybuty”.

Dlatego też co dzień przed snem dziękuję światu za narodziny Internetu, bo dzięki temu mam szansę uniknąć choć części działań moralistów, obrońców sumienia i wszelkiej innej maści nawiedzonych idiotów, którzy realizują sobie tylko znane misje.

Teraz potrzebuję za to mnóstwa czasu, żeby na nowo – w sieci – obejrzeć ulubione seriale, które miałem „przyjemność” oglądać tylko w TV. I pewnie nieraz będę wstrząśnięty i zmieszany…

A, by panom cenzorom jakoś się odgryźć, jako puenty użyję słów Sherlocka Holmesa obserwującego próby nieudolnej dedukcji policjantów: – Jaka nuda musi panować w waszych mózgach…