Oczywiście, że czekałam na Grawitację. Bardzo czekałam. Najpierw dla Sandry, którą uwielbiam, potem dla George’a, którego nie da się nie uwielbiać (chyba że się jest mężczyzną, taki detal), a na koniec dla fantastycznego, minimalistycznego i ogromnie intymnego trailera. Te trzy kwestie potrafiły przebić moją niechęć do sci-fi i zagmatwanych praw fizyki, na których – siłą rzeczy – film o takiej tematyce musi się opierać. Wychodząc na seans wiedziałam, z jakim entuzjazmem Grawitacja została przyjęta przez znajomych z blogosfery, więc – co tu dużo mówić – oczekiwania były spore. Film im nie tylko sprostał, ale i dał więcej niż mogłam przypuszczać.
Cuarón zafundował widzom 90-minutową podróż po kosmicznych przestworzach, lokując w sam ich środek dramat jednostki. Fiasko misji i walka o życie w wykonaniu kosmonautów, połączona z niemożliwymi do opisania i (prze)życia warunkami sprawiają, że film wciąga jak rasowy thriller. Grawitację ogląda się z rozszerzonymi źrenicami, na bezdechu i w fizycznym napięciu. To zaskakujące, bo film jest – wbrew pozorom – bardzo kameralny, intymny, a jego fabuła nie jest specjalnie zaskakująca. Twórcom nie przeszkadza to jednak mrozić widzom krew w żyłach, gdy przychodzi niebezpieczeństwo, wzruszać, gdy w grę wchodzą emocje, rozładować sytuację żartem, gdy siła wrażeń jest zbyt duża, wreszcie – przełamywać potencjalne uczucie monotonii obłędnymi zdjęciami Ziemi, Słońca czy przestrzeni kosmicznej po prostu. To naprawdę dobrze zrealizowany film – z fantastycznymi zdjęciami, piękną muzyką, inteligentnymi ujęciami i precyzyjnym montażem, wykorzystujący każdą sekundę cennego czasu produkcji. Grawitacja jest dowodem na to, że można zrobić dobry, 90-minutowy film.
Niektórzy mówią, że jeśli go oglądać, to tylko w IMAX-ie. Domyślam się, w czym rzecz, ale nie ograniczałabym się do jednej technologii. Na pewno warto zobaczyć Grawitację na dużym ekranie, bo na małym zwyczajnie zrobi mniejsze (nie znaczy: żadne) wrażenie. Ja miałam okazji widzieć ją w 3D i choć, jak wiecie, nie jestem fanką trójwymiaru i nie wybieram go zbyt często w kinie, muszę przyznać, że efekt był piorunujący. Chyba pierwszy raz od Avatara zobaczyłam sens wykorzystania tej technologii w filmie. Było pięknie.
Sandra Bullock, o której niejeden krytyk wspominał już w kontekście przyszłorocznych Oscarów, stanęła przed ogromnym wyzwaniem: musiała udźwignąć cały film na swoich barkach. To taka sztuka jednego aktora – rzecz o tyle trudna, że wymagająca 100% zaangażowania w każdej scenie. Tilda Swinton, notabene sama mająca na koncie podobne (zwycięskie) wyzwanie (Musimy porozmawiać o Kevinie), powiedziała kiedyś w wywiadzie, że taka rola to olbrzymia odpowiedzialność i moment, kiedy trzeba stanąć szczerze przede wszystkim przed samym sobą. Grając role epizodycznie, ma się te kilka- czy kilkanaście minut na zrobienie dobrego wrażenia – wchodzisz, robisz swoje najlepiej jak umiesz i wychodzisz. Przy tak angażującej roli jak tu uwaga widza skupiona jest na aktorze przez cały czas, gotowa zauważyć i wytknąć mu najmniejszy błąd. Bullock doskonale zdaje sobie z tego sprawę i nie wykorzystuje swoją szansę w pełni. Czy to rola Oscarowa, nie wiem, ale jest z pewnością godna uwagi i ogłoszenia towarzyskie.
O jej towarzyszu dużo prawić nie trzeba. George Clooney jest jak wino – im starszy, tym lepszy. Wzdychanie do niego to czysta przyjemność. A że przy okazji trafiła mu się bardzo wdzięczna rola (teksty Kowalsky’ego „robią” warstwę humorystyczną tego filmu), to tym milej.
Bałam się, jeszcze tak na koniec Wam się zwierzę, że ten kosmos mnie przerośnie – że nie ogarnę terminologii, że te wszystkie elementy statków, sond i innych satelitów zupełnie mi się pomieszają, a przede wszystkim, że ta cała kosmonautyka w warstwie fabularnej po prostu mnie nie zainteresuje. Tymczasem historia naprawdę wciąga, a perspektywa głównego bohatera (jak miło, że jest nim kobieta!) jest na tyle czytelna, by pójść o krok dalej, wyjść mentalnie z bezpiecznego fotela i wyobrazić sobie, co zrobiłoby się na jego miejscu – dryfując w środku „wielkiego nigdzie”, bez oparcia, podłoża, z kończącym się tlenem i brakiem nadziei na pomoc czy spotkanie kogokolwiek i kiedykolwiek. Brr
Czy polecam? Tak.