Rate this post

Kino i telewizja jeszcze nigdy nie szły ze sobą w parze tak bardzo jak dziś. Twórcy filmowi przenoszą swoje pomysły na mały ekran, aktorzy znani nam z kina chętnie i tłumnie angażują się w projekty długofalowe, a same fabuły seriali i miniseriali mogą spokojnie stanąć w szranki z historiami filmowymi. Homeland, bo o nim tu dziś mowa, jest tego najlepszym przykładem. Przynajmniej dwa z pięciu dotychczasowych sezonów mogłyby być potraktowane jako pełnometrażowe filmy z kompletną historią i świetnie rozbudowanymi rolami. A przecież to tylko jedna z licznych zalet serialu.

Problem terroryzmu, który jest w centrum uwagi twórców Homeland od 11 września (w takiej skali), nie był dla nas tak aktualny, bliski i przerażający. Ataki w Paryżu sprawiły, że poczuliśmy się częścią tych wydarzeń, tragedii ludzi takich jak my, którzy chcieli po prostu, jak miliony z nas, spędzić miło czas ze znajomymi. To, co ich spotkało, to co spotkało wiele innych ofiar terroryzmu przypomina nam każdego dnia, że terroryzm jest problemem globalnym i jest bliżej nas i [sic!] częściej niż nam się wydaje. I o tym właśnie jest serial stacji Showtime, w którym próby niedopuszczenia do ataków terrorystycznych, jakie podejmuje CIA, są „tylko” punktem wyjścia do pokazania, w jakim kierunku zmierza polityka współczesnego świata i jakie wiążą się z tym zagrożenia dla na wszystkich i każdego z osobna.

 

Myśląc dziś, po obejrzeniu pięciu sezonów Homeland, o tym, jaką jakość prezentuje serial, trudno oprzeć się wrażeniu, że ocena ta wyglądałaby zupełnie inaczej dzielona na te pięć części. Wcale nie gorzej, ale jednak – inaczej. Pierwszy sezon traktowany jako samodzielny zbiór epizodów to intrygujący dramat psychologiczny, w którym walka z terroryzmem sprowadzona jest do poziomu sieci podejrzeń i śledztwa, które wymykają się spod kontroli, gdy w kwestie zawodowe wkradają się problemy osobiste głównej bohaterki. Carrie Mathison, którą tu poznajemy, tak inna, a jednocześnie tak podobna do tej, którą żegnamy wraz z końcem piątego sezonu, to idealistka (taką zresztą pozostaje do końca, choć życiowe perturbacje mocno wpłyną na jej stosunek do pracy i jej przedmiotu), czujna, skupiona na tym, co robi i choć wręcz przesadnie zaangażowana, właśnie tymi cechami zdobywająca autorytet. Nie byłoby pewnie w takiej konstrukcji postaci nic niezwykłego, gdyby nie chodząca za Carrie jak cień choroba dwubiegunowa, która stawia jej wiarygodność pod dużym znakiem zapytania, a serialowi nadaje drugie dno, wabik przyciągający do ekranu widzów znudzonych szpiegowskimi historiami bez polotu. Postać głównej bohaterki jest zresztą ogromnie absorbująca – w sposobie rozwijania i też odgrywania jej przez Claire Danes, nie bez powodu zdobywającej za tę rolę kolejne nagrody (do czego jeszcze wrócę). Tym samym trudno nie dołączyć do jej gry, nie zarazić się jej podejrzeniami i nie zadawać sobie do samego końca pytania, dylematu, kapitalnie zarysowanego w pierwszym odcinku, o prawdziwą tożsamość sierżanta Brody’ego.

 

Drugi sezon inauguruje mogącą większości widzom sprawiać spore problemy tendencję do opieszałego rozwijania fabuły. Pojawia się dziwne wrażenie, że mimo iż akcja cały czas posuwa się naprzód, niewiele się tu dzieje, a odczucie to pogłębia się, im bliżej finału, który dla fabuły, ale myślę, że także dla widza, jest totalnym tsunami, po którym nigdy już nie będzie tak samo – dla bohaterów, ale i samego serialu, który od tego momentu wkracza na nowe tory. Tak, zdecydowanie sezon ten jest nierówny, a niemrawa introdukcja to jeszcze nieudana próba budowania akcji – coś, z czego twórcy zresztą wyciągnęli porządną lekcję, ale dopiero po upływie trzeciego sezonu, bo ten sam zabieg w części czwartej i piątej sprawdza się wybornie.

 

Sposób narracji, rozplanowania wątków i tonowania akcji trzeciego sezonu daje z kolei poczucie, że serial nie tylko zboczył z głównego toru, ale w ogóle odbywa się jakby obok wydarzeń z poprzednich epizodów. To sezon, który wpędził mnie w największą konsternację i do dziś nie pozwala mi się jednoznacznie ocenić. Z jednej strony jest to próba wniesienia do serialu świeżości (nowe miejsca akcji, nowi bohaterowie, dwutorowa narracja), z drugiej jednak to w pewien sposób logiczny ciąg wydarzeń, konsekwencje rozwiązań fabularnych stosowanych w poprzednich dwóch sezonach. Tu fabuła chyba najbardziej skupia się na relacjach bohaterów – i to nie jest dobry ruch twórców, bo o ile niektóre postaci faktycznie generują między sobą skrajne emocje (Carrie, Brody, Quinn), to inne wręcz irytują, a eksplorowanie ich wątków wydaje się (co później się potwierdza) bezzasadne, nieistotne dla toku fabularnego (jak wątek rodziny Brody’ego w poprzednich epizodach na przykład – nic niewnoszący do fabuły, a zajmujący jej przestrzeń). I ten finał… Finał, po którym sporo fanów Homeland powiedziało „dość” i skreśliło serial z listy śledzonych produkcji małego ekranu, a który – paradoksalnie – zapowiadał nowy początek i nową jakość, jakiej chyba nikt serialu na takim etapie rozwoju nie podejrzewał.

 

Bo to właśnie sezony czwarty i piąty świadczą o sile Homeland – serialu, który miał być fabularną i zamierzoną na kilkanaście partii reakcją na wydarzenia z 11 września, a w efekcie nie tylko rozrósł się fabularnie i finansowo, stając się ówcześnie flagową produkcją Showtime, ale i stał się komentarzem do aktualnych wydarzeń na świecie, który nie dość, że nie uwolnił się od terroryzmu, to jeszcze mocniej w wojnę z nim się zaangażował. Pierwsze odcinki czwartego sezonu dają faktycznie czas na rozeznanie się w nowej sytuacji bohaterów i samym bohaterom również, ale nie jest to już to powolne rozwijanie fabuły, a bardzo konkretne, dobitne wręcz określenie pozycji, z jakiej startuje. Sezon zaczyna się akcją i jest to sugestywna informacja dla widza, że tu już nie ma miejsca na żarty, że zarówno miejsce akcji, jak i pozycja i moment życiowy, w którym znajdują się bohaterowie, generują nowe zagrożenia, a gra toczy się o najwyższą stawkę. I właściwie każdy z najistotniejszych wydarzeń tego sezonu – to z Sandy’m, Saulem czy Ayanem (bardzo autentyczna i odświeżająca grono bohaterów postać) dostarcza mnóstwo emocji. Jeden, a właściwie jedna z Was, dzięki której w ogóle sięgnęłam po serial, powiedziała mi kiedyś, że oglądać Homeland wprost gryziesz palce z nerwów, doświadczasz tego wyjątkowego dla fabularnych opowieści, pełnego ekscytacji i lęku oczekiwania, co się za chwilę stanie – i faktycznie coś w tym jest. Zresztą twórcy bardzo świadomie ten zabieg stosują, bo na przykład finały poszczególnych odcinków, za co wielkie im dzięki, przebiegają w większości w spokojnym tempie – to takie charakterystyczne wyciszenie akcji, czas dla bohaterów na refleksję, a dla widza – na uspokojenie się. Bardzo cenne, szczególnie dla widzów oglądających serial z naturalną, telewizyjną przerwą pomiędzy epizodami.

 

Rzadko się zdarza, że piąty sezon jakiegokolwiek serialu prezentuje wysoki poziom bądź nawet – jak w przypadku Homeland – wydaje się być najlepszym, co produkcji się przytrafiło. A tak jest w istocie. Oglądając ostatnie odcinki nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że oglądam nieco przedłużony, ale pełnokrwisty, filmowy thriller. Ten sezon zdecydowanie mógłby po odpowiednim montażu zostać zsyntetyzowany do pełnometrażowego filmu opowiadającego bardzo konkretną historię z bardzo konkretnymi bohaterami, których przeszłość, owszem, ma znaczenie, ale tylko w perspektywie tego, kim są i jakie są ich cele. Ogromnym atutem tej części serialu – świeżego już na poziomie pomysłu, by głównym bohaterem uczynić kobietę (silną jednostkę w zmaskulinizowanym świecie), co jest szczególnie cenne w obliczu dzisiejszej dyskusji na temat dywersyfikacji płciowej w kinematografii – jest wprowadzenie dodatkowej postaci kobiecej, Allison Carr, która utrzymuje zarówno fabularnie, jak i realizacyjnie mocną pozycję w całym sezonie. Jednocześnie piąty sezon Homeland poraża (i przeraża) swoją aktualnością – wydarzenia dzieją się tuż obok nas (w Berlinie) i jakby wczoraj (scenarzyści stanęli zresztą w obliczu potężnego wyzwania, jakim były zamachy w Paryżu, które stały się niefortunnym kontekstem do tematyki całego serialu, choć pytanie, czy w obliczu tej fabuły w ogóle można stosować kryteria fortunności, zważywszy na fakt, że twórcy od początku chcieli zwrócić uwagę na aktualność tego problemu i bliskość zagrożenia). A po Paryżu cały sezon, a szczególnie jego finał zyskują zupełnie nowy wymiar. Przyznam szczerze, że nie robiłam sobie wielkich nadziei, że czwarty, a potem piąty sezon są w stanie powiedzieć o terroryzmie coś nowego. Scenariusz, a najbardziej życie pokazało, że to przerażająco głęboka studnia, której dno stopniowo się oddala, odbierając nadzieję na szczęśliwy finał, dla kogokolwiek.

 

Oczywiście, nie sposób w kontekście Homeland nie wspomnieć o znakomitej roli Claire Danes, wcielającą się w rolę agentki CIA cierpiącej na chorobę dwubiegunową. Jej gra może irytować, może zachwycać, ale z pewnością nie pozostawia obojętnym. Przyznam, że nie spodziewałam się po tej niepozornej, filigranowej aktorce takiego arsenału środków wyrazu. Jej Carrie to prawidziwie dwubiegunowa postać: silna, zasadnicza, bezkompromisowa i wybitna w obszarze intelektu, intuicji jako agentka, jako kobieta zaś niepewna, płochliwa i niestabilna. Często przejaskrawiona, nierzeczywista (co jednak jest w pełni uzasadnione jej chorobą), ale zawsze „jakaś”. Jej gra twarzą jest kapitalna, w zasadzie mimika Claire zasługuje na zupełnie odrębne, dodatkowe nagrody. Sama aktorka zresztą w wywiadach, pytana o ten swoisty barometr emocji, jako okazuje w serialu, porównuje swoją twarz do Silly Putty – łatwej do modelowania zabawki. Jest taka scena na początku II sezonu, gdzie szaleństwo Carrie osiąga zenit, a sposób, w jaki Danes je odegrała, odbiera mowę. To są może niuanse, ale w przypadku serialu, który mocno stoi główną rolą, decydują często o „być albo nie być” serialu. Carrie zresztą zmienia się nieustannie przez cały serial, mimo iż z pozoru to wciąż ta sama niezniszczalna, obłąkana i genialna osoba, która z jednej strony bardzo chce mieć święty spokój i doświadczyć czyjegoś ciepła, z drugiej tak mocno ciągnie ją do pracy, że nie jest w stanie dać komuś, a przede wszystkim sobie szansy na normalne życie. Danes w jednym z wywiadów wspomniała, że przez długi czas porównywała w myślach swoją bohaterkę do Edwarda Nożycorękiego, który bardzo chciał dać komuś siebie, ale bał się, że go zrani, więc wolał ranić samego siebie. I to chyba główna cecha, która definiuje Carrie Mathison.

 

Damian Lewis jako sierżant Brody, Rupert Friend jako Peter Quinn, Mandy Patkins jako Saul Berenson i wielu innych, mniej eksploatowanych, epizodycznych postaci serialu – wszyscy oni odwalają tu kawał dobrej roboty i dostają swoje własne, rozbudowane wątki, które rozwijają ich postaci, sprawiają, że cały serial po prostu nieustannie ewoluuje. I to jest fantastyczny trend, niech trwa jak najdłużej, czego życzę serialowi, sobie i Wam, którzy oglądacie lub zachęceni, mam nadzieję, recenzją – zaczniecie oglądać.

 

Czy polecam? Bardzo.