Rate this post

Problem mam. Z tym filmem, rzecz jasna. Długo chodziłam z nim w głowie, długo się zastanawiałam, jak go ocenić i z jakimi w ogóle wrażeniami mi się kojarzy. I tak po czasie dochodzę do wniosku, że wbrew pozorom „Kobieta w czerni” nie jest filmem złym. Choć do miana bardzo dobrego też jej daleko.

 

Arthur Kipps jest młodym wdowcem. Wciąż nie może pogodzić się ze śmiercią swej ukochanej żony, a smutki koi w ciężkiej pracy notarialnej i miłości do jedynego owocu swej miłości – kilkuletniego synka. W pogoni za nowymi zleceniami, dociera Arthur do ponurej wioski, gdzie ma zająć się formalnościami po zmarłej właścicielce Domu na Węgorzowych Moczarach. Nazwa niezwykła, bo i chałupa różni się od innych – nie dość, że umiejscowiona jest niemal poza wioską, na terenach podmokłych, co rusz zalewanych przez odpływy, które odgradzają dom od reszty mieszkańców, to jeszcze podziała się tam swego czasu tragedia, której efektem jest niecodzienny lokator domu. Otulona w czerń zjawa ma być pono – według skąpych relacji mieszkańców wioski – odpowiedzialna za klątwę, jaka padła na wioskę i bezpośrednio uczestniczyć w tragicznych wypadkach z udziałem wiejskich dzieci. Kippsowi – jako zdroworozsądkowemu prawnikowi – daleko do strachania się wiejskimi legendami, ale wkrótce przekona się, że zamknięcie się przy pracy w strasznym domu nie było najlepszym pomysłem.

 

No nie jest to film o zawrotnej, zaskakującej, wyrywającej z fotela i podnoszącej adrenalinę akcji. Wręcz przeciwnie – melancholijne, leniwe, dyskretne wiązanie kolejnych bloków scenicznych odurza i wprowadza w przedziwny nastrój, z którym podciągnięty pod samą brodę ciepły koc, chłodny, wietrzny późny wieczór i zmęczenie dniem komponuje się nadzwyczaj dobrze. Ale „Kobieta w czerni”, mimo usilnych starań, nie usypia. Montaż wykonany jest tak precyzyjnie, że nawet drobne niedostatki scenariusza giną, zanim zdążą rozgościć się w tej mglistej scenerii. A i ten – w ostatecznej ocenie – do najgorszych nie należy. Nie jest to wprawdzie zatrważająca historia, która wywołuje gęsią skórkę, ale nie jest też płytkim czy ckliwym melodramatem. Może pewne rozwiązania fabularne zdumiewają, może czasem trochę śmieszą lub odpychają, a rozwiązanie zagadki lekko trąci brakiem logiki (a może zrozumienia motywacji z naszej strony?), w gruncie rzeczy jednak całość układa się w dość spójną, sensowną opowieść o śmierci, żałobie i okrutnej zemście jako sposobie radzenia sobie ze stratą. Scenografia, zbudowana w dużej mierze z rekwizytów pochodzących z epoki, fantastycznie uzupełnia warstwę fabularną, podwaja wrażenia i potęguje mroczną nastrojowość, w której spowity jest cały film.

 

Daniel Radcliffe, o którym nie sposób tu nie wspomnieć, wcale tego filmu nie niszczy. Owszem, może i nie było najlepszym posunięciem ze strony twórców obsadzenie w roli statecznego wdowca aktora, kojarzonego z małym czarodziejem z Hogwartu i nie do końca wpisującego się w obraz takiej postaci, ale aktor zrobił wszystko, co mógł, by odegrać swoją rolę z należytą powagą. Radcliffe wcale nie krzyczy każdym ruchem: „Hej, nie jestem już małym Potterem, umiem grać też bez posługiwania się różdżką!”. Nie wysila się, nie próbuje niczego udowadniać, nie skacze nam do oczu, by się przypodobać – po prostu robi swoje i nie robi tego źle. A że my nie umiemy przeskoczyć swoich skojarzeń, to już nie jego przecież wina, choć z pewnością mu tym nie sprzyjamy. Może innym razem uda się lepiej.

 

Czy polecam? Właściwie tak. Ja nie jestem koneserem horrorów, boję się w nich czasem byle czego, ale coś w tej historii mnie urzekło, coś, czego być może nie potrafiłam werbalnie uchwycić, a co sprawiło, że dobrą ocenę wystawiam bez wyrzutów sumienia.