Na film Camposa szłam w ciemno. Takie ciemno, które nic nie mówi i nie spodziewa się zupełnie niczego. Coś wprawdzie obiło mi się o uszy (co właściwie mogłoby być nawet prawdą), ale przy natłoku tytułów festiwalowych nie wiedziałam nawet, czy chodziło o Camposa czy innego twórcę. To „ciemno” po seansie wcale nie stało się jasnym. Wręcz przeciwnie – wyszło tylko trochę z cienia, pozostając w półmroku i serwując potężną dawkę przygniatającej ludzkiej tragedii. Kontrowersyjnej, przerażającej, niesmacznej i bardzo bolesnej.
Simon (Brady Corbet) właśnie zakończył wieloletni związek i wyjechał do Francji, by tam dojść do siebie. Włócząc się bez celu po paryskich uliczkach i próbując skontaktować się z byłą dziewczyną, by wyjaśnić jej „jeszcze tylko parę spraw”, trafia do klubu nocnego. Tam poznaje Victorię (Mati Diop), prostytutkę, którą oczarowuje swoją naturalnością i przyjaznym usposobieniem. Szkoda, że tylko pozornym…
Co przyszłoby Wam do głowy, gdybyście mieli przed oczami kilkanaście odważnych scen erotycznych, przerywanych aktami onanizmu głównego bohatera? Mi też przyszedł na myśl Wstyd McQueena. Uzależnienie od seksu i silnych bodźców zmysłowych nie jest jednak jedynym punktem wspólnym tych dwóch tytułów. Samotność, która wyziera z każdego kąta pięknego, surowego wnętrza mieszkania Brandona, dotyczy także Simona. I przynosi nowe spojrzenie na ten problem. Nie chodzi już tylko o samotność w tłumie, o poczucie osamotnienia mimo atrakcyjnego, wydawałoby się, życia. Campos idzie dalej: jego samotność to siatka uzależnień – od siebie, własnych popędów, obecności i przywiązania drugiej osoby, matki – i bycie z nimi sam na sam, zmaganie się ze swoją zwichrowaną psychiką w pojedynkę.
Historia Simona to przede wszystkim teraźniejszość. To, co działo się w jego życiu przed Paryżem, to kilka faktów, parę urwanych zdań, szczątki gestów. Drobiazgi może nieistotne, a może bardzo sugestywne i mówiące więcej niż niejedna narracja? Przeszłość Simona w końcu i tak wychodzi na jaw – nie jest to dosłowna treść, to raczej pewne tropy, które pozwalają sądzić, że wydarzenia paryskie miały gdzieś swój początek, że sytuacje, które miały miejsce, w idei musiały dojrzeć już dawno temu, wskutek różnych zaburzeń i traum. Tu i teraz odsłania minione i sygnalizuje przyszłe. Zabieg bardzo ciekawy, niedobrze, że w kinie stosowany tak rzadko.
Dużo w filmie Camposa goryczy, niespełnienia, bólu. Naturalną koleją rzeczy, ogląda się to z przykrością i rosnącym, niewinnym zdumieniem – że można być tak pogubionym i nieszczęśliwym. Smutny film. Ale dobry. Boleśnie dobry.
Czy polecam? Tak.