Pamiętam jak dziś moment, gdy ujrzałam ten okropny plakat. Bo najpierw był inny, ładniejszy, normalniejszy, bez fotoszopa i chłopca (jak) z reklamy. A potem wzięli go i podmienili – plakat w sensie – i zupełnie straciłam tę odrobinę zainteresowania, którym uraczyłam produkcję nieznanych twórców. Szkoda straszna wtedy i szczęście wielkie teraz, gdy mogłam film niezobowiązująco zobaczyć podczas festiwalu. Być jak Kazimierz Deyna to – zgodnie z hasłem na tym nieszczęsnym, przesłodzonym plakacie – naprawdę uroczo, naprawdę optymistyczna i naprawdę komedia. Spełniona obietnica? W polskim filmie? A, tak.
Kazik (Aleksander Staruch) rodzi się dokładnie w chwili, gdy jego imiennik, Kazimierz Deyna, strzela gola na legendarnym meczu z Portugalią. Przeznaczenie? Ojciec chłopca, Stefan (Przemysław Bluszcz) jest o tym przekonany, więc od małego prowadzi swojego syna w kierunku bramki. Kazik ma jednak inny pomysł na swoje życie. A właściwie jeszcze go nie ma, ale intensywnie szuka. Wspierają go w tym matka, Zosia (Gabriela Muskała) i dziadek (Jerzy Trela).
Tęsknię często za komediami z lat 80. i 90. Były naprawdę zabawne, zbudowane na inteligentnym poczuciu humoru, wynikającym z przenikliwej obserwacji rzeczywistości, inteligentnego wyciągania wniosków i umiejętności precyzyjnego przekładania tych wyników na taśmę. Żarty działały na każdej możliwej płaszczyźnie, werbalnej i pozawerbalnej, a ich wydźwięk wzmacniało aktorstwo świetnej, wyrzeźbionej aktorsko na grze teatralnej, gwardii aktorskiej. Nie było w tych komediach niczego żenującego, niczego, co zamieniałoby szczery i zdrowy śmiech w prychnięcie, westchnienie lub – co gorsza – zasłonięcie oczu dłońmi w celu zaoszczędzenia sobie wstydu obcowania z idiotyzmem. Dziś prawdziwa, soczysta komedia wykoleiła się na żenujące produkty popkultury i rozbuchane marketingowo komedie romantyczne ze stałą obsadą w roli głównej. Dlatego tak ogromnie cieszy, że w gąszczu trujących propozycji znajdują się takie perełki jak debiutancki (!) film Anny Wieczur-Bluszcz.
Historia Kazika, opowiedziana z perspektywy dorosłego już bohatera, jest ciepłą, słodką i tylko troszkę poważną podróżą w czasie. Znajdą tu coś dla siebie dojrzali słuchacze Radia Europa, od początku czujący w socjalizmie zgniliznę i usiłujący przetłumaczyć swym dzieciom, że Polska Ludowa to zupełnie nie ta wolna Polska, o którą walczono. Jest tu też wiele miejsca dla tych dzieci właśnie, dojrzewających, pobierających się i rozmnażających w kwiecie PRL-u, które usiłowały normalnie żyć i odnaleźć się w tej pokręconej rzeczywistości. Znalazłam tu coś dla siebie także ja, przedstawicielka pokolenia III RP, które stan wojenny i Polskę robotniczą znają tylko z opowieści i nigdy nie docenią należycie faktu, że stawiali swoje pierwsze kroki w niepodległym już kraju. Moje dzieciństwo, nasze dzieciństwo, i nieodłącznie z nim związane gadżety, które do dziś w formie demotywatorów wszelkiej maści pojawiają się w sieci „ku pamięci” i przywołaniu na nasze twarze nostalgicznego uśmiechu i wspomnień. To wszystko zostało zilustrowane w tak wierny sposób, jak tylko pozwoliła na to pamięć twórców – scenografii, kostiumów, scenariusza przede wszystkim. Polska tych trzech okresów i pokoleń to Polska dziadka, Polska Stefana i Polska Kazika – tego małego i tego dużego – Polska ujęta dokładnie i tylko tak, jak mogła być pojmowana: z dystansem i humorem. Koloryt – zachowany, mentalność – zobrazowana, a to, co miało w sobie potencjał humorystyczny – wykorzystane w 100%. Bardzo niewymuszony, nieroszczący sobie praw do moralizowania komediowo-obyczajowy obraz o tym, co jest już za nami.
Ogromna w sukcesie filmu zasługa aktorów, którzy znakomicie odnaleźli się w komediowych rolach. Filmowy ojciec Kazika to wypisz wymaluj dobre chłopisko, które ima się wszystkiego, bez względu na ideologię, byle zapewnić rodzinie jako taki byt. Przemysław Bluszcz obrazuje jego osobowość z werwą i polotem. Gabriela Muskała – znana ostatnio głównie z ról dramatycznych (w kinie i teatrze) miała szansę powrócić do początków swojej kariery i wcielić się znów w rolę komediową (scena przed telewizorem – obłędna). Pieprzu dodaje Jerzy Trela w roli upartego, wiernego i zdystansowanego dziadka, a i tło, postaci drugo- i trzecioplanowe, pojawiające się tylko na chwilę, wzbudzają salwy śmiechu i dostarczają mnóstwo radości. Zdecydowanie odstaje od tego grona chyba jedynie duży Kazik (Marcin Korcz), który jednak pełni w całej tej historii zupełnie inną rolę i jego stateczna, trochę wycofana postać uzasadnia stonowaną grę.
Problematyczne w filmie Wieczur-Bluszcz jest jedynie tempo. Początkowo zwarta, treściwa w humor i zaskoczenie akcja szybko zwalnia, by później przemierzać góry i doliny, trochę momentami przynudzając i budząc z uśpienia jedynie gagami. To rzecz, która najbardziej doskwiera i czyni opowieść lekko nużącą. Na szczęście – ani trochę przy tym mniej pozytywną i uroczą.
Czy polecam? Tak.