Prawdziwe życie, hm? Może i tak, może i prawdziwe, ale nie moje i pozostawiające mnie zupełnie obojętną. To, co spotyka Matta Kinga jest smutne – gość jest wziętym prawnikiem, mężem i ojcem (nieważne, że trochę niepełnosprawnym), ma kupę kasy i piękną ziemię, której sprzedaż pozwoliłaby mu leżeć do góry brzuchem do końca swoich dni. I nagle żona wywija taki numer – właściwie nawet podwójny. Nie dość, że trzeba przeorganizować codzienność, przedefiniować priorytety, to jeszcze utrzymać emocje na wodzy i zrobić przyspieszony kurs bycia ojcem. No za dużo trochę jak na biegającego w hawajskiej koszuli i klapkach faceta w średnim wieku. Córki też trochę nie bardzo – mała ewidentnie całej tej sytuacji nie ogarnia, duża ma do obojga rodziców mnóstwo żalu o wszystko i choć kipi od pretensji, w obliczu rodzinnej tragedii łamie się w pół. Dobrze, że Payne przeplata ten dramat humorem – to zasługa przede wszystkim scenografii, kostiumów i wdzięcznej rólki Nicka Krausego (występuje jako Sid) – bo nie dałoby się tego przełknąć w całości. A i tak są Spadkobiercy filmem dość ciężkostrawnym – nie dość, że mocno przydługawy, to jeszcze akcji z prawdziwego zdarzenia jak na lekarstwo. Wszystko to jakieś nijakie, zupełnie nie porywające i nie zapraszające do bliższej znajomości. Jakby aktorzy przywłaszczyli sobie już wszystkie te trudne emocje i dla widzów już nic nie zostało. Trochę mi Spadkobiercy przypominają film, notabene, również z główną rolą Clooneya, W chmurach (także niskobudżetowy, czyli, dla laików, film wyprodukowany za mniej niż 20 mln zielonych). Tam też mieliśmy do czynienia z fajnym materiałem na opowieść, historią z potencjałem, która jednak snuta była w tak nieznośnym tempie, że nie pozostawiała po sobie na dłuższą metę żadnego wrażenia – niby wszystko w porządku, ale o fajerwerkach zapomnij. I ten film, dwa lata temu, także znalazł się w wyścigu po Oscary. O co tu chodzi?
Jeszcze krótko o Clooney’u, który w ubiegłym roku troszkę się napracował – bo raz, że wyreżyserował Idy marcowe, dwa sam w nich zagrał, do tego jeszcze ci Spadkobiercy, a – żeby zarobić na chleb (bo trudno takimi niszowymi filmami zgarnąć miliardy) – reklamy kawy, w której główną rolę odgrywa wcale nie kawa, ale nasz ulubiony klunejowy uśmiech nr 42. Wreszcie dostał George rolę, jak zauważono już przede mną, która odkrywa go nieco od wizerunku elegancika w skrojonym garniturze, wylakierowanych, idealnie przystrzyżonych włosach i wybielonych zębach. Matt jest podstarzałym facetem, o wypłowiałej, rozczochranej czuprynie, który biega jak kaczka, prawie potykając się o swoje hawajskie klapeczki. Miła odmiana, doprawdy.
Pewnie film dotyka – jak prawią Mądrzy Recenzenci – fundamentalnych kwestii, szuka odpowiedzi na kluczowe pytania człowieczeństwa, a twórcy bawią się nastrojem, oferując tragikomizm. Bla bla. Co z tego. No bo jak zachwyca, kiedy nie zachwyca?
Czy polecam? Kurczę, no nie. Chyba, że chcecie koniecznie zobaczyć wszystkie tegoroczne nominacje do Oscarów, ale i tu radziłabym poczekać na DVD; po kinie możecie być mocno rozczarowani i wkurzeni, że z portfela ubyły dwie dychy.