Rate this post
Zastanawiałam się, czy jest sens o Spadkobiercach w ogóle pisać. Raz, że koleżanki napisały już o nich sporo, dwa, że sama niewiele mam do dodania i powiedzenia, trzy – kurczę, no nie zrobił film na mnie większego wrażenia.

Matt King (George Clooney) dostał kubłem wody prosto w twarz. Do tej pory zajmował się na zmianę pracą i negocjacjami z potencjalnymi kupcami przepięknego i całkiem sporego obszaru hawajskiej ziemi, którego właścicielami jest jego rodzina. Na nim, jako decydencie, spoczywa dokonanie ostatecznego wyboru. Wszystko zdaje się już być na finiszu, gdy do Matta docierają informacje, burzące nie tylko dotychczasowe analizy, ale i życie. Chodzi o jego żonę, Elizabeth, która po nieszczęśliwym wypadku na motorówce leży w śpiączce. I dwie córki – jedną zbyt małą, żeby cokolwiek rozumieć i drugą zbyt dużą, by nie rozumieć. Matt odkrywa coś, na co nie ma wpływu, o co nawet nie tylko nie może żony zapytać, ale i o co jakoś głupio się na niej wyładować – przecież umiera. Trudne decyzje, jeszcze trudniejsze emocje i, może najtrudniejsze układanie życia rodzinnego mimo wszystko – to czeka faceta, któremu do tej pory z rodziną było trochę nie po drodze.

Prawdziwe życie, hm? Może i tak, może i prawdziwe, ale nie moje i pozostawiające mnie zupełnie obojętną. To, co spotyka Matta Kinga jest smutne – gość jest wziętym prawnikiem, mężem i ojcem (nieważne, że trochę niepełnosprawnym), ma kupę kasy i piękną ziemię, której sprzedaż pozwoliłaby mu leżeć do góry brzuchem do końca swoich dni. I nagle żona wywija taki numer – właściwie nawet podwójny. Nie dość, że trzeba przeorganizować codzienność, przedefiniować priorytety, to jeszcze utrzymać emocje na wodzy i zrobić przyspieszony kurs bycia ojcem. No za dużo trochę jak na biegającego w hawajskiej koszuli i klapkach faceta w średnim wieku. Córki też trochę nie bardzo – mała ewidentnie całej tej sytuacji nie ogarnia, duża ma do obojga rodziców mnóstwo żalu o wszystko i choć kipi od pretensji, w obliczu rodzinnej tragedii łamie się w pół. Dobrze, że Payne przeplata ten dramat humorem – to zasługa przede wszystkim scenografii, kostiumów i wdzięcznej rólki Nicka Krausego (występuje jako Sid) – bo nie dałoby się tego przełknąć w całości. A i tak są Spadkobiercy filmem dość ciężkostrawnym – nie dość, że mocno przydługawy, to jeszcze akcji z prawdziwego zdarzenia jak na lekarstwo. Wszystko to jakieś nijakie, zupełnie nie porywające i nie zapraszające do bliższej znajomości. Jakby aktorzy przywłaszczyli sobie już wszystkie te trudne emocje i dla widzów już nic nie zostało. Trochę mi Spadkobiercy przypominają film, notabene, również z główną rolą Clooneya, W chmurach (także niskobudżetowy, czyli, dla laików, film wyprodukowany za mniej niż 20 mln zielonych). Tam też mieliśmy do czynienia z fajnym materiałem na opowieść, historią z potencjałem, która jednak snuta była w tak nieznośnym tempie, że nie pozostawiała po sobie na dłuższą metę żadnego wrażenia – niby wszystko w porządku, ale o fajerwerkach zapomnij. I ten film, dwa lata temu, także znalazł się w wyścigu po Oscary. O co tu chodzi?

Jeszcze krótko o Clooney’u, który w ubiegłym roku troszkę się napracował – bo raz, że wyreżyserował Idy marcowe, dwa sam w nich zagrał, do tego jeszcze ci Spadkobiercy, a – żeby zarobić na chleb (bo trudno takimi niszowymi filmami zgarnąć miliardy) – reklamy kawy, w której główną rolę odgrywa wcale nie kawa, ale nasz ulubiony klunejowy uśmiech nr 42. Wreszcie dostał George rolę, jak zauważono już przede mną, która odkrywa go nieco od wizerunku elegancika w skrojonym garniturze, wylakierowanych, idealnie przystrzyżonych włosach i wybielonych zębach. Matt jest podstarzałym facetem, o wypłowiałej, rozczochranej czuprynie, który biega jak kaczka, prawie potykając się o swoje hawajskie klapeczki. Miła odmiana, doprawdy.

Pewnie film dotyka – jak prawią Mądrzy Recenzenci – fundamentalnych kwestii, szuka odpowiedzi na kluczowe pytania człowieczeństwa, a twórcy bawią się nastrojem, oferując tragikomizm. Bla bla. Co z tego. No bo jak zachwyca, kiedy nie zachwyca?

Czy polecam? Kurczę, no nie. Chyba, że chcecie koniecznie zobaczyć wszystkie tegoroczne nominacje do Oscarów, ale i tu radziłabym poczekać na DVD; po kinie możecie być mocno rozczarowani i wkurzeni, że z portfela ubyły dwie dychy.