Rate this post
Najpierw strasznie chciałam Dziennik… zobaczyć. No bo, wiadomo, Depp. Potem naoglądałam się zwiastunów i naczytałam biografii Thompsona, której wariacją jest fabuła filmu, i trochę mi się odechciało. No ale Depp, więc nie może być źle. I pudło. Było fatalnie.

Paul Kemp (Johnny Depp) przyjeżdża do Portoryko jako polecony pracownik. Plan jest taki: oderwie się trochę od stresującego molochu, jakim jest Nowy Jork, odetchnie świeżym, nadmorskim powietrzem, popracuje w spokoju, może nawet porzuci kieliszek na rzecz mniej uzależniających i degenerujących używek. Kiedy jednak, będąc już na miejscu, orientuje się w portorykańskich realiach i atmosferze panującej w pracy i przychodzi mu pomieszkiwać z dość trzeźwo jak na zwykle nietrzeźwego patrzącego na życie kolegą i pracującym w redakcji w trybie bardzo zdalnym odjechanym ćpunem, domyśla się, że z planu nici. I trochę machinalnie, trochę nawet z przyjemnością, poddaje się tej karaibskiej demoralizacji. A kiedy film zaczyna się urywać, nikt już nie wie, co właściwie się wydarzyło.

Łącznie z widzami – dodać by warto. Cała fabuła bowiem toczy się wokół ostro zakrapianych (nie tylko rumem) imprez, szlajaniu się Paula i Boba (Michael Rispoli) po mieście, jakichś mało poważnych spotkań biznesowych z Sandersonem (Aaron Eckhart), na które obaj panowie trafiają z przypadku i nie do końca wiedzą, w czym tkwią. Jest też kobieta i wątek quasi-miłosny, a jakże – ani jednak dama (Amber Heard), ani koślawe jej uwodzenie w wykonaniu Paula niczym nie porywa, jest naciągane i służy, nieudanie zresztą, chyba tylko zachowania wierności prawdziwej historii (Hunter Thompson ożenił się z Chenault). Deppowi od dawna bardzo zależało na zekranizowaniu losów Thompsona, z którym znał się osobiście, ale żeby tak od razu na siłę? Kto dał na to pieniądze?

Pewnie jest w całej tej historii coś głębokiego, jakieś ludzkie dramaty, jakieś celnie ujęte realia czy coś – nie wiem, ja tego swoim małym mózgiem nie ogarnęłam. Było nudno i przydługawo.

Czy polecam? Nie.