Unikałam tego filmu jak ognia. Najpierw strasznie chciałam, bo to przecież głośny von Trier, trzeba w końcu zobaczyć, przekonać się, zweryfikować opinie, coś samemu osądzić. Później nasłuchałam się samych strasznych rzeczy: że nie oglądaj tego, gdy masz dobry nastrój, że dołujący, że przytłacza, że masakra, że w ogóle uważaj. No to mi się odechciało. W końcu jednak stwierdziłam, że stawię temu czoła, ale na wszelki wypadek zabarykadowałam się deską do prasowania i stertą prania i z taką asekuracją zrobiłam podejście numer dwa (podczas pierwszego wytrzymałam 7, słownie: siedem, minut).
Zaczęło się bardzo niewinnie. Justine (Kirsten Dunst) bierze ślub, wygląda na szczęśliwą. Szybko jednak coś zaczyna jej odbijać i z przyjęciem weselnym jakoś jej nie po drodze. Podobna jest w tym w pewien sposób do ekscentrycznej matki, która (nie)szczęście córki ma w nosie i ewidentnie zmaga się z problemami natury psychicznej. Justine zresztą też zdrowa nie jest – szybko ujawnia się jej głęboka (deeeep deeeeper deeeepest) depresja i, właśnie, melancholia. Jedyną normalną w tym damskim gronie wydaje się początkowo siostra Justine – Claire (Charlotte Gainsbourg), ale w drugiej części filmu (jej poświęconej i zatytułowanej jej imieniem) okazuje się, że w tej rodzinie baby już tak mają – Claire popada w skrajne emocje: od histerii, przez paranoidalny lęk, aż po rozpacz i niemalże agonię psychiczną. Wszystko to za sprawą zbliżającej się katastrofy: do Ziemi zbliża się planeta o wdzięcznej nazwie Melancholia, która według naukowców Ziemię ominie, ale – jak wiemy – naukowcy nie zawsze mają rację. Spanikowana Claire, jej niewiele rozumiejący synek i nad wyraz spokojna Justine (bo przecież za czym tu płakać, skoro ta Ziemia taka beznadziejna jest) czekają więc na nieuchronny koniec świata.Tym razem obejdzie się bez amatorskich portretów psychologicznych i zagłębiania się w kliniczne podstawy schorzeń bohaterek „Melancholii”. Krótko tylko: zastanawiam się, na ile zachowanie Claire w obliczu zbliżającej się katastrofy wynikało z genetycznych uwarunkowań do zaburzeń, toksycznych relacji i życia w patologicznej rodzince, a na ile było oczywistą reakcją człowieka na koniec świata. Normalne jest przecież, że kres wszystkiego, czym żyjemy (i nas samych) w jakiś sposób nas przeraża: nie lubimy o tym rozmawiać, staramy się o tym też za dużo nie myśleć, bo i po co się zamartwiać, skoro będziemy żyli długo i szczęśliwie, nie dopuszczamy do siebie myśli, że wszystko, naprawdę wszystko, może się tak po prostu skończyć, zniknąć, umrzeć.
Nie jest to wszystko może przygniatające, ale z pewnością nie poprawia humoru. Nic przyjemnego patrzeć na nieszczęśliwych (czym właściwie?) ludzi, oglądać mroczne, poetyckie obrazy, a wszystko to przy dźwiękach muzyki, która sama niesie chyba więcej apokaliptycznej treści i pesymistycznego ładunku niż cała narracja. To jednak, co szczerze w tym filmie doceniam, to bezkompromisowość von Triera w podejściu do przeżutego na wszystkie możliwe sposoby tematu. Nikt tu nie zbiera żarcia, nie zamyka się w schronach i nie usiłuje przetrwać. Stawić czoła temu, co napawa takim chorym lękiem, nie jest może niczym nadzwyczajnym, ale w kinie dość niespotykanym. A koniec świata naprawdę jest końcem.
Wymęczyłam się na tym filmie nieludzko. Nie będę udawać, że coś mnie tu porwało. Nie jestem wyrafinowanym widzem, nie znam się na kinie, nie potrafię wyłapać arcydzielności dzieł wielkich. Jestem zwyczajnym widzem, który szuka czegoś, co go zaciekawi, zachwyci, wzbudzi jakieś pożądane w danej chwili emocje. No więc jednak nie jestem wybrańcem, z tych, co to czują i chłoną wszystkimi zmysłami filmy von Triera. Mnie on ani nie prowokuje, ani nie interesuje. Bo jak zachwyca, jak nie zachwyca – pytał klasyk. Powinnam płakać z tego powodu?
Czy polecam? Nie.