Rate this post

Stranger Things. Nowy tytuł Netflixa, który w ciągu zaledwie kilku dni zelektryzował Internet, po trzech tygodniach od premiery ma już miliony fanów na całym świecie. I nic dziwnego. Serial braci Duffer to dowód na to, że aby zainteresować widza, wcale nie trzeba zaglądać w przyszłość. Wystarczy wziąć go za rękę, zawrócić i przenieść do czasów, które wspomina z nostalgią i szerokim uśmiechem na twarzy. Jego dzieciństwa.

Gdy dziś wspominamy, oglądamy lub czytamy o latach 80. i 90., mamy często wrażenie, że to świat z jakiejś innej planety. Dzieci spędzające całe dni na podwórku, akrobacje na trzepakach, skakanka i guma, dwa ognie, „zośka”, podchody. Ogniska na polance w lesie. Wspólne, rodzinne posiłki, lody apacze za 40 gr., smak gumy turbo i historyjki z donalda, piccolo na urodziny, paczki mikołajkowe ze słodyczami z zakładu pracy taty. Walkie-talkie, kasety wideo i nagrywanie piosenek z radia na magnetofon. Dragon Ball, jojo, tamagotchi. Wyszukiwanie informacji w szkolnej bibliotece, tachanie encyklopedii i słowników na lekcje, bo kto tam słyszał o jakimś internecie. To moje dzieciństwo. Było dużo radości, trochę łez i ogromne oczekiwanie na dorosłość. Osiemnastka miała zmienić wszystko. Zmieniła przede wszystkim niecierpliwość – w tęsknotę za tym, co bezpowrotnie mija.

Sentymentalnie? Właśnie to uczucie dominuje podczas oglądania pierwszych scen Stranger Things, i to bez względu na to, czy pamiętamy schyłek XX wieku z własnego doświadczenia, czy instynktownie wyczuwamy tylko jego klimat. Osadzona w latach 80., w amerykańskim stanie Indiana, historia 12-letniego Willa, który ginie w niewyjaśnionych okolicznościach, i jego bliskich, którzy za wszelką cenę próbują go odnaleźć, nawet kosztem walki z przerażającymi siłami, jest owiana mgiełką tajemnicy. Jest bardzo niepokojąco, nieswojo, chwilami strasznie (choć daleko serialowi do horroru), ale często także zabawnie, sympatycznie, wzruszająco. Mnóstwo nawiązań do popkultury lat 80. – produkcji TV, muzyki, stylistyki, ale też literatury i kultury w ogóle. Wprawne oko ucieszy się nie jeden raz, w lot kojarząc elementy scenografii czy audio z tamtymi czasami. Nawet przebieg akcji, fabuła, bohaterowie są zbudowani w klasyczny, trochę niedzisiejszy, ale wcale nie staromodny sposób. Doskonale widać, jak świetnie przy kreowaniu tego świata bawili się bracia Duffer, prywatnie wielcy fani science-fiction i horroru. Jest klimat i to prawdziwa przyjemność móc się w nim zanurzyć.

 

Choć nie mam wiele do zarzucenia samej fabule i akcji, bo ta toczy się wartko, mimo iż tempo wydaje się niespieszne, a akcenty rozłożone równomiernie, harmonijnie, uważam – i wiem, że nie jestem w mniejszości – że siłą Stranger Things są bohaterowie i obsada, szczególnie jej młodsza część. Zaginięcie małego Willa to bowiem tylko punkt wyjścia do wspaniałej historii przyjaźni, jaka łączy czterech chłopców, Mike’a, Willa, Lucasa i Dustina, oraz wkraczającej w ich grono w tajemniczy sposób Jedenastki. Ta nieprzystosowana społecznie dziewczynka to prawdziwa perła serialu. Wcielająca się w jej rolę Millie Bobby Brown kradnie każdą scenę ze swoim udziałem, jej gra jest bardzo oszczędna, przemyślana i przekonująca, a jej bohaterki nie sposób nie pokochać całym sercem. Wraz z chłopcami – tłumaczącym jej życie i to, jak kręci się świat Mike’m (kapitalne są ich dialogi, gdy Mike wyjaśnia El, czym jest przyjaźń i co to znaczy polegać na kimś), wiecznie spierającymi się Lucasem i Dustinem, wreszcie samym Dustinem, którego riposty powodują salwy śmiechu – tworzy jedną z najfajniejszych serialowych ekip wszechczasów.

Ale nie tylko dzieciaki czynią serial wyjątkowym. Świetnie spisuje się także pozostała część obsady, z Winoną Ryder (pierwszorzędny powrót!) w roli matki Willa i Davidem Harbourem (komendant lokalnej policji) na czele. Nietrudno polubić także serialowych nastolatków – wycofanego Jonathana, trochę naiwną, ale życzliwą Nancy, przechodzącego ciekawą przemianę, pozującego na typowego bohatera filmowego granego przez Toma Cruise’a z początków swojej kariery Steve’a i Barb, która ma wprawdzie niewielką rólkę, ale – jak pokazuje ilość fan artów, które pojawiły się po emisji odcinków – zyskała nią rzesze fanów. No i ten pan od chemii, wyjaśniający, jak działa świat i kręci się ziemia – istne interstellar lat 80.:) To nie są bohaterowie napisani od A do Z, skomplikowani, złożeni, bo też osiem odcinków to bardzo niewiele, by opowiedzieć wszystko o wszystkich. Ale są sympatyczni, zrozumiali, ludzcy, ich działania logiczne, decyzje przekonujące, dylematy trudne. Chce się ich oglądać i im kibicować.

Nie pokochałam Stranger Things od pierwszego odcinka (wiecie, tak żeby nie usiedzieć minuty, nie odpalając następnego). Tak szczerze, to najpierw serial mnie mocno rozbawił – wszystko za sprawą muzyki z czołówki, która jest wręcz coverem utworu Wanna fight? Cliffa Martineza z Only God Forgives Refna (tu do posłuchania). Ale też bardzo szybko zaintrygował, zaciekawił, zaczarował tą atmosferą. I z każdym kolejnym odcinkiem było lepiej, intensywniej, ciekawiej. Klimatyczniej. Gigantyczną robotę robi tu zresztą netflixowa tradycja wypuszczania od razu całego sezonu – złapanie tej atmosfery podczas cotygodniowej emisji mogłoby być trudne. Jasne, jest tu kilka niedociągnięć, skrótów, dziur, finalna walka każe przymknąć nieco oko, ale ostatecznie nic nie razi w oczy tak bardzo, by z zażenowaniem obniżać ocenę. Tak więc dziś, zachwycona kampanią promocyjną serialu, jestem absolutną fangirl bohaterów i aktorów serialu i szczerze polecam go każdemu, kto lubi dobrze napisane, realizowane i zagrane historie.

Myślę, czy serial jest dla wszystkich, czy te nawiązania do popkultury czasów dzieciństwa dzisiejszych 30-latków, to nie nazbyt wiele dla pokolenia młodszego, czy symbole będą dla nich czytelne. Pewnie nie wszystkie, ale jednak pewne kody międzykulturowe są na tyle uniwersalne, że wiek odbiorcy nie gra tu roli. Poza tym – przyjaźń (a przecież ona gra tu pierwsze skrzypce) – to wartość absolutnie ponadczasowa. Nie sposób jej nie zrozumieć.

Czy polecam? Zdecydowanie tak.