Rate this post

Zło uzależnia. Jeśli ujdzie ci na sucho, nie będziesz miał żadnych skrupułów, by nie popełnić go ponownie. I jeszcze raz, jeszcze. Aż zorientujesz się, że jest już za późno, że nie ma już odwrotu, że czeka cię śmierć – fizyczna, społeczna, moralna, jakkolwiek ją rozumiesz. Co wtedy zrobisz?

 

Thelma i Louise nie miały czasu się nad tym zastanawiać. A może nie musiały? Zło, które wyrządzają jest, jak w większości przypadków, szczerze usprawiedliwione – doznały krzywdy, za którą ktoś musi zapłacić. Ich podróż od początku nosi znamiona ucieczki – obie potrzebują oddechu, obie czują się niespełnione, obie wreszcie chcą na chwilę zapomnieć. Tak bardzo, że te chwile zapomnienia kończą się tragedią, rozpoczynającą całą serię wypadków mniejszej i większej wagi, której przyświeca motto, będące żywa parafrazą tytułu bestselleru Larssona: to kobiety, które nienawidzą mężczyzn.

 

Mimo że powody, dla których bohaterki żywią to gorzkie uczucie, jest jasny niemal od samego początku, Ridley Scott bezczelnie każe te intencje podważać. Obserwowanie beztroski (choć im dalej w las, tym bardziej zakrapianej) Thelmy i opanowania Louise prowadzi do zadania wielkich pytań o moralność i stawia ideę wymierzania sprawiedliwości pod jeszcze większym znakiem zapytania. Odpowiedzi nie przynosi zresztą nawet mocno przewidywalny finał, który jest wielkim triumfem przyjaźni i idei carpe diem.

 

Tytuł filmu nie pozostawia złudzeń: to historia dwóch osób, kobiet, których przyjaźń została zalakowana wspólnym, dotkliwym doświadczeniem. Nie zapadłyby one w pamięć widzów i nie wpisałyby się w historię kina, gdyby nie świetnie odegrane role główne. Susan Sarandon w roli Louise – poszukiwanej podobno przez twórców całymi miesiącami (poziom desperacji był już tak wysoki, że z odtwórczynią roli jej partnerki, Geeną Davis, podpisano kontrakt, w którym zobowiązuje się w ostateczności zagrać obie role!) – idealnie oddaje najważniejsze cechy swojej bohaterki: trzeźwość, oszczędność i pozorny chłód. Davis – we wdzięcznej roli Thelmy – to czysta beztroska, skrywająca za skorupą niefrasobliwości ból niespełnienia i niedowartościowania. No i wisienka na torcie – młodziutki Brad Pitt, na którego popatrzeć miło bez względu na wiek (swój i jego).

 

Smutny to film, w gruncie rzeczy. Jak bardzo, zrozumieją – jestem pewna – wyłącznie kobiety. Pokazuje, że przyjaźń, duma, wolność i spełnienie mogą iść w parze, ale często są gorzko opłacone. Czasem swoim życiem, czasem cudzym, zawsze jednak poprzedzone decyzją. Uwarunkowaną już nie do końca zależnymi od nas czynnikami, ale jednak decyzją.

 

Czy polecam? Tak.