Ryszard Bugajski nie boi się podejmować w kinie trudnych tematów. Poczynając od obsypanego wyróżnieniami Przesłuchania z 1982 r., obnażającego działania SB, przez mocno politycznych Graczy, filmową biografię gen. Fieldorfa „Nila” aż po niedawny, wstrząsający Układ zamknięty, w którym reżyser wziął pod lupę polski wymiar sprawiedliwości, wszystkie jego filmy pozostawiają wyraźny ślad nie tylko w polskiej kinematografii, ale i publicznej dyskusji. Zaćma – rzucająca światło na kontrowersyjną postać Julii Brystygierowej, byłej funkcjonariuszki Ministerstwa Bezpieczeństwa – konsekwentnie ten trend realizuje.

 Teatralność, dramatyczność, dosłowność to trzy najczęściej wymieniane cechy opisujące filmy Bugajskiego. Dla jednych to wada, niepotrzebna egzaltacja, chwyt mający na celu wzmocnienie ciężaru, który już sam z siebie nie wymaga dodatkowego komentarza. Dla innych – wizytówka stylu reżysera, pewna konwencja, która imituje przejrzystość i bezpośredniość (wywołujące najczęściej skrajne emocje), ale jednocześnie – przez pewne przerysowanie fabularne – spada twardo na grunt fikcji. Nie każdemu ta artystyczna zuchwałość odpowiada, bo obnaża trochę nasze instynkty, wprowadza w grę, której zasady podczas seansu nie są do końca jasne, a które widzimy w całej okazałości po jego zakończeniu i nie bardzo wiemy, co z nimi zrobić. To trochę tak, jakby ktoś doprowadził nas do ostateczności, pochłaniając całą uwagę, wyostrzając zmysły i nie oferując żadnego katharsis, które ulżyłoby napięciu, a na koniec dodał: ok, ale pamiętasz, że to jednak bardziej film niż dokument?

Dlatego mówienie o Zaćmie (czy wcześniej o Układzie zamkniętym) w oparciu tylko i wyłącznie o fakty, w tym wypadku biografię Krwawej Luny, mija się zupełnie z celem. Bugajski nie przedstawia tu dwóch prawd, nie zaznacza w żadnym miejscu, że historia, którą pokazuje jest domysłem (jak twierdzi w opublikowanym w „Dużym Formacie” wywiadzie z Magdaleną Kicińską Patrycja Bukalska, autorka książki Krwawa Luna”, na poparcie tezy o nawróceniu Brystygierowej nie ma żadnych dowodów, co nie zmienia faktu, że wątek zakładu w Laskach jest jedną z najbardziej zagadkowych rozdziałów historii jej życia). Można mieć o to do niego pretensje, ale można mu też za to podziękować, bo to rozwiązanie prowokuje do myślenia, poddania takiej przemiany w wątpliwość, sprawdzenia, doczytania i własnej refleksji wokół ogromnego problemu moralnego rozliczenia osób pokroju Brystygierowej.

Na poziomie artystycznym film Bugajskiego zachwyca przede wszystkim doskonałą kreacją Marii Mamony. I znów – dla wielu przerysowaną, zbyt teatralną, niepotrzebnie udramatyzowaną, dla mnie absolutnie trafioną, precyzyjną, przekonującą i przejmującą. Mamonie świetnie udało się oddać charakter Brystygierowej, kobiety dumnej, pełnej klasy i dystynkcji, która z jednej strony zna swoją wartość i wie, czego chce, z drugiej przy całej swojej psychicznej sile jest w pewien sposób krucha, łatwo popadająca w egzaltację. Ta sprzeczność każe poddać w wątpliwość szczerość jej intencji i autentyczność samej przemiany, bez wątpienia jednak pokazuje Lunę jako człowieka z krwi i kości, w którego życiu nie istnieje tylko czerń i biel, ale wiele odcieni szarości. Odcieni, którymi bohaterka – no właśnie – umiejętnie żongluje czy raczej bezwiednie im się poddaje? Takich pytań – zadanych nie tyle nachalnie, co wyraziście – jest tu całkiem sporo i dają one aktorce wielkie pole do popisu. Tym bardziej, że mimo kilku mniej lub bardziej istotnych dla historii postaci w tle Mamona ma dla siebie cały pierwszy plan i nie znika z niego właściwie ani na chwilę. Powiedzieć, że aktorka udźwignęła ciężar roli i postaci to mało – to świetna, pierwszoplanowa, kobieca kreacja, jakich w polskim kinie wciąż mało (wcale nie z winy aktorek, których talenty aż się proszą o takie wspaniałe, nieoczywiste role) i jakich życzmy sobie jak najwięcej.

Dużą zaletą filmu jest fakt, że nie szuka dodatkowych środków wyrazu. W filmie właściwie nie ma muzyki, ścieżkę dźwiękową grają tu naturalne odgłosy „życia” zakładu – odbijające się od klasztornych murów echo, skrzypienie dębowych drzwi, stukot obcasów, podmuch rozpalającej się zapalniczki, dźwięki natury. To też zgrabne nawiązanie do tytułu filmu, tytułu wieloznacznego, tylko pozornie wyjaśnionego w toku akcji. Odważnie pracuje tu kamera. Jest taka scena, nakręcona na jednym ujęciu, która jest kluczowa z punktu widzenia akcji, chyba nawet najważniejsza w całym filmie, trwająca, bagatela, kilkanaście minut. W ogóle tego nie czuć. Ta konfrontacja nie krzyczy, nie ma tu napastliwych zbliżeń, kamera zachowuje dystans, ale nie nazbyt duży, pozwala wejść do świata dialogu, ale też pozostać biernym jego obserwatorem.

Na Festiwalu Filmowym w Gdyni film spotkał się z różnymi opiniami. Ja wyszłam z filmu zachwycona, z absolutnie zaspokojonym apetytem artystycznym, spełnionymi (dużymi po Układzie zamkniętym) oczekiwaniami, podbudowana faktem, że reżyserzy coraz mniej boją się tak trudnych pierwszoplanowych ról kobiecych i są gotowi ustąpić, nie prowadzić ich po swojemu, a pozwolić aktorkom zagrać i pokazać swój wielki talent. I przekuć go na sukces – swój i filmu.