Rate this post

Nie pierwszy i nie ostatni raz kino zachwyca się Denisem Villeneuve, kanadyjskim reżyserem, który w Hollywood aktywny jest od zaledwie sześciu lat. Poczynając od zatrważającego Pogorzeliska, przez świetnie przyjęte intrygujące i ponure thrillery Labirynt Wróg, aż po ubiegłoroczne, doskonałe Sicario, którym zaskarbił sobie sympatię licznych przyznających nagrody filmowe gremiów, reżyser udowadnia, że nie znalazł się po drugiej stronie kamery przypadkiem. Jego kino jest kinem świeżym, kinem frapującym, odważnym, ale jednocześnie skromnym i kameralnym. Nawet, gdy za temat obiera sobie tak gigantyczne problemy jak idea czasu i istnienie życia pozaziemskiego.

Perspektywa – to słowo-klucz i jednocześnie największa zaleta Arrival. W filmie rozumiana właściwie w trójnasób, bo w odniesieniu do narracji, tematu i sposobu jego przedstawienia. Pierwsza to patrzenie na świat, ludzi, emocje, problem oczami kobiety – rzecz w twórczości Kanadyjczyka nienowa, doskonale sprawdzona choćby w Pogorzelisku czy Sicario, gdzie postaci kobiece postawione zostały w obliczu wyzwań i zagrożeń, z którymi do tej pory w kinie zwyczajowo zmagali się mężczyźni. W przemyśle filmowym obsadzanie w głównych rolach kasowych z definicji gatunków (a kino sci-fi do takich dziś należy) kobiet jest wciąż niechlubną, a nawet więcej – haniebną rzadkością i nawet tak doskonałe kreacje jak choćby głośny występ Sandry Bullock w Grawitacji (by nie odchodzić od sci-fi daleko) nie są w stanie tego stanu rzeczy zmienić (o protestach aktorek nie wspominając). Villeneuve podjął ogromne ryzyko i poniósł tego ryzyka także konsekwencje (podobno wytwórnie długo nie chciały wyprodukować filmu, w którym główną rolę zagra kobieta, a budżet filmu został mocno obcięty w związku z uporem reżysera), ale efekty są fantastyczne, bo oto mamy film o obcych, wśród których kręci się mnóstwo żołnierzy, naukowców i polityków, a z którym rozmawia – dosłownie – i których chce zrozumieć właśnie kobieta. Piszę to nie dlatego, że jestem feministką i cieszę się z każdej kobiecej pierwszoplanowej roli w kinie (choć to zawsze;)), ale dlatego, że punkt widzenia kobiety, z jej emocjami, ale nade wszystko – wiedzą i innym (nie gorszym i nie lepszym, ale innym) rozumieniem drugiego człowieka gwarantują sztuce, filmowi nową jakość, różnorodność, wreszcie – pozwala scalić odbierany z takiej podwójnej narracji świat w jedną całość.

Druga perspektywa to wielki ukłon w stronę laików na gruncie nauk stricte ścisłych (ja, ja, ja!), dla których naukowe teorie i dywagacje astrofizyków, toczone zwyczajowo na płaszczyźnie fabuły ambitnych filmów sci-fi (choćby Interstellar) są piękne i mądre, ale jednak nieco zbyt hermetyczne. Ujęcie problemu czasu i komunikacji z obcymi z punktu widzenia lingwistyki to nie tylko świeże w kinie spojrzenie na tę tematykę, ale też zaproszenie do niej zwykłych ludzi, dla których pojęcie, że choćby kawałek kosmosu można zrozumieć dzięki znakom i językowi i że kluczem tak naprawdę jest komunikacja, jest o wiele prostsze niż zgłębianie teorii względności i struktury czarnej dziury. Dla mnie, jako filologa (wprawdzie literaturoznawcy, ale zawsze zainteresowanej językoznawstwem), była to niezwykle zajmująca lekcja.

Wreszcie optyka trzecia, ponadamerykańska. Mamy film o przybyciu na Ziemię obcych, z akcją umiejscowioną, oczywiście, w Ameryce, w którym mówi się, że Ameryko, sorry, ale tym razem nie poradzisz sobie sama, nie zbawisz świata w pojedynkę, współpracuj. Niby nic nowego, żadne to odkrycie, że każdy kraj prowadzi politykę zagraniczną i że nie da się rządzić bez oglądania się na innych, ale gdy widzi się to na ekranie, uzmysławiamy sobie, że kino tego nurtu wcale tak dobitnie o tym nie mówi. I ok, zgoda, że Chiny zostały w Arrival potraktowane trochę zbyt stereotypowo, a skróty fabularne w wątku generała wywoływały jednak lekki uśmiech pobłażania, ale cała konkluzja mówiąca o tym, że by coś dobrego zrobić, trzeba się spróbować dogadać, że kluczem do porozumienia jest komunikacja to całkiem sensowne wnioski. Może naiwne, ale jednak logiczne.

Z tą logiką w filmie bywa wprawdzie różne (problem pojawia się choćby w momencie, gdy twórcy orientują się, że jednak nie ma czasu, by krok po kroku odkrywać niuanse komunikacji i przyspieszenie akcji powoduje przeskok z poziomu pojedynczych słów/znaczeń do wręcz pogawędki z heptapodami), ale ostatecznie nie są to jakieś znaczące luki. Przynajmniej nie takie, które powodują wytrzeszcz oczu i zażenowanie. To raczej refleksja w stylu: ok, to mogło pójść lepiej, nad tym warto byłoby się skupić bardziej, to nie do końca jest realistyczne, ale przyjmujemy konwencję.

Ogromnie cieszy fakt, że kino sci-fi poważnie wchodzi na tory ambitnego dyskursu na temat najistotniejszych problemów wszechświata (jakkolwiek górnolotnie to brzmi), że nie boi się mówić o rzeczach przekraczających nasze dzisiejsze rozumienie świata, że sięga wyżej i dalej niż może pokazać, że znalazło w nauce miejsce na emocje. W takim rozumieniu Arrival śmiało może stanąć obok Interstellar (choć pod względem ładunku emocjonalnego i naukowego byłby raczej suplementem do niego niż odrębnym tworem) i innych filmów sci-fi wychodzących poza schemat. Plus jest to fantastyczna okazja, by zatrzymać się i pomyśleć, dokąd zmierza świat, co nas czeka, czy faktycznie nasze życie jest tym jedynym i tak dalej. Pytania brzmiące kuriozalnie i trywialnie, ale w gruncie rzeczy wcale nie tak często sobie je zadajemy.

Krótko jeszcze o muzyce Jóhanna Jóhannssona, którego cenię od lat i którego dronowego występu miałam okazję słuchać na majowym Festiwalu Muzyki Filmowej. To jego kolejna, fantastyczna praca, która śmiało może konkurować o największe nagrody w branży. Pełna fatalistycznych, ciężkich jak ołów, a jednocześnie fascynujących, intensywnych dźwięków ścieżka dźwiękowa podobnie jak w Sicario robi w filmie ogromną robotę. I takie też wrażenie. Zresztą Jóhannsson urasta na jednego z najciekawszych współczesnych kompozytorów muzyki filmowej nowego pokolenia (i nie tylko filmowej, jego najnowszy solowy album Orphée to równie ciekawa, choć już mniej dronowa propozycja), więc myślę, że jego najlepsze prace mamy jeszcze przed sobą.

Dawno nie oglądałam w kinie filmu, który by mnie tak zafrapował. To ogromna sztuka zaintrygować widza tak bardzo, by nie wytrącić jego uwagi przez cały seans, przez który zastanawia się, do czego to wszystko zmierza. Nie oceniam filmu w kategoriach arcydzieła, ale to zdecydowanie jeden z najciekawszych filmów tego roku.

 

Czy polecam? Tak.