Gdybym miała swoją przygodę z filmami Alejandro G. Iñárritu porównać do podróży, byłaby to podróż precyzyjnie zaplanowana, solidnie zorganizowana, obfitująca w niezapomniane wrażenia estetyczne i – co nieodzowne – ważne spotkanie z kimś, kto przekracza w imię tej wyprawy siebie. Czas, na wspomnienie którego kiwam z uznaniem głową, ale rzadko lub nawet nigdy się nie uśmiecham. Bo też treść filmów meksykańskiego zdobywcy Oscara nie skłania do radości ani nawet większych emocji. To chłodne, sterylne kino, które największą wartość prezentuje w warstwie artystycznej, formie, która niesie treść na swoich ramionach i dzięki temu sprawia wrażenie, że dotyczy nas bardziej. Zjawa jest właśnie takim filmem – doskonałym formalnie, ale nieco kłopotliwym w obszarze znaczeń.
Iñárritu zdecydowanie przeżywa w Hollywood swoje pięć minut. Choć nie pojawił się znikąd i jest w amerykańskim kinie obecny i głośniejszy niż wydaje się europejskim widzom, to sukces Birdmana otworzył mu drogę do serc widzów na całym świecie. Wydawałoby się, że zmotywowany taką falą uwielbienia od razu zabrał się do pracy nad swoim kolejnym projektem i zaangażowaniem weń najbardziej rozchwytywanych ludzi współczesnego kina. Nic bardziej mylnego. O Zjawie mówiło się w branży od blisko 15 lat, gdy nabyto prawa do ekranizacji powieści Michaela Punke’a. Przez ten czas w sprawie realizacji filmu padło co najmniej kilka sprzecznych decyzji, choćby ta dotycząca reżyserii (jednym z branych pod uwagę twórców był John Hillcoat, autor Drogi i Gangstera) i obsady (pierwszym pomysłem było obsadzenie w roli głównej Samuela L. Jacksona, później w roli trapera miał wystąpić Christian Bale, a na późniejszym etapie negocjowano też z Seanem Pennem, który miał wcielić się w rolę Johna Fitzgeralda, powierzoną ostatecznie Tomowi Hardy’emu). Ostatecznie decyzję o zaangażowaniu meksykańskiego reżysera podjęto w 2011 roku, ale projekt musiał poczekać na półce jeszcze cztery lata, najpierw z uwagi na problemy finansowe wytwórni, później udział głównego aktora w innym filmie (DiCaprio, Wilk z Wall Street, a jego zdjęcia zostały zaplanowane na chwilę po zakończeniu produkcji Birdmana, który miał – czego się nie spodziewano – podbić wszystkie filmowe gremia jurorskie. Te boje o realizację projektu dały twórcom czas na to, by dokładnie przemyśleć, jak ekranizacja tak trudnej historii ma wyglądać. I trzeba przyznać, że w Zjawie ta świadomość – narracji, obrazu, formy, obsady – jest doskonale widoczna. Nie myślę tu wyłącznie o Emmanuelu Lubezkim, rodaku meksykańskiego reżysera, który od lat pokazuje nam zupełnie nowe spojrzenie na zdjęcia w filmie, ale także o Martínie Hernándezie, stałym operatorze dźwięku w filmach Iñárritu czy jego „wiernym” montażyście Stephenie Mirrione, których praca ma ogromny wpływ na ostateczny kształt filmu. I, naturalnie, o dwóch z najpopularniejszych współcześnie aktorach, którzy gwarantują nie tylko znakomity warsztat, ale i publiczność.
I też nie da się ukryć, że to właśnie oni – DiCaprio, Hardy i tak, także i znów Lubezki – niosą na swoich barkach tę imponującą historię. Spętani trudnymi warunkami, w jakich realizowano film – ponad 30-stopniowym mrozem, kręceniem zdjęć wyłącznie w naturalnym świetle, dźwiganie ciężkiej odzieży i sprzętu – wznieśli się na wyżyny swoich możliwości. DiCaprio w każdym wywiadzie powtarza zresztą, że ta rola była najtrudniejszą, najbardziej wymagającą w jego karierze (w ramach przygotowań do niej aktor pobierał nauki u specjalisty od starożytnych metod leczniczych, każdego dnia spędzał ponad 5 godzin w charakteryzatorni, nauczył się strzelać z muszkietu, rozpalać ogień i mówić w dwóch, zupełnie egzotycznych dla siebie i większości z nas rdzennych, amerykańskich językach: Pawnee i Arikara, a na dokładkę – mimo iż jest wegeterianinem – naprawdę zjadł na planie surowe mięso, twierdząc, że udawanie tego będzie nie w porządku wobec widzów), jednocześnie zapewniając Iñárritu o swojej dozgonnej wdzięczności za szansę, jaką mu dał.
A wykorzystał tę szansę w 100%. Można dyskutować, czy jest to najlepsza rola w jego karierze, czy nie, złośliwie twierdzić, że staje na głowie, by dostać wreszcie tego Oscara, ale trudno nie przyznać, że jego występ w Zjawie jest wspaniałym popisem gry aktorskiej (nawet jeśli nie lepszym niż zwykle, to wciąż fantastycznym). Z uwagi na tematykę filmu i samotność głównego bohatera, aktor miał do dyspozycji właściwie tylko swoje ciało, a może nawet tylko twarz, w której musiał skupić maksimum cierpienia i żądzy zemsty swojej postaci. Hugh Glass to człowiek pełen pasji, pasji ukarania tych, którzy wyrządzili jemu i jego rodzinie krzywdę, i ta pogoń za sprawiedliwością jest przez DiCaprio zilustrowana z najwyższą precyzją.
Największym problemem aktora w tym filmie nie były jednak trudne warunki pracy czy wymagająca rola, ale kolega, którego w dodatku namówił na udział w tym projekcie. Tom Hardy w ogóle nie planował pracować z Iñárritu, w tym samym czasie zaangażował się w Splinter Cell i Legion samobójców, ale gdy DiCaprio wręcz błagał go, by przeczytał choćby scenariusz do Zjawy, zrobił to i… przerwał w połowie, by przyjąć propozycję. I z pewnością tego nie żałował, bo w każdej scenie filmu widać, że doskonale wyczuł swoją postać. Jego Fitzgerald nie jest postacią, z którą chcielibyśmy się zaprzyjaźnić, ale emocje, które przekazuje Hardy, sprawiają, że jego bohater staje się nam bliższy, a jego motywacje bardziej zrozumiałe niż Hugh Glassa. Daleka jestem od twierdzenia, że Hardy ukradł koledze film (choć wiele osób głośno o tym mówi), ale z pewnością to jedna z jego lepszych ról i zdecydowanie warta nominacji i także Oscara. Pomijając już zupełnie fakt, że aktor ma w sobie taki magnetyzm, że uwodzi nawet w roli szwarccharakteru (a tych przecież w swojej wcale nie tak jeszcze długiej karierze wyprodukował już kilka).
Niestety, mimo zniewalających zdjęć, doskonałej pracy technicznej i fantastycznych występów aktorskich, Zjawa proponuje niewiele więcej. Niby jest tu wszystko, co znamy już z filmów Alejandro G. Iñárritu – jest problem cierpienia, pewnej samotności w obliczu tragedii (najczęściej spowodowanej jakimś wypadkiem), która dotyka bohatera, jest szukanie winnych, dochodzenie sprawiedliwości na własną rękę, bez wsparcia od świata. I to jest, oczywiście, ciekawe i warte analizy. Problem w tym, że historia Hugh Glassa jest zneutralizowana, przekazana w sposób niewzbudzający większych emocji. Oglądasz film, jest ci dobrze, nie dłuży się, jest na co i na kogo popatrzeć, ale historia jakoś nie porywa, nie ciekawi cię, co będzie dalej, nie czujesz zbyt mocno emocji bohaterów, nie rozumiesz ich intencji, nie obchodzą cię ich dramaty. Wychodzisz z kina i ta historia odkleja się od ciebie, a sam film pozostaje w pamięci bardziej z uwagi na ogromny szum marketingowy i oscarowy wyścig, w którym bierze udział, nie fabułę, która cię pochłonęła. Nic, co by mnie zdziwiło – przerabiam to przy każdym filmie reżysera – ale jednak trochę przykro, że tak wyszło.
Czy polecam? Mimo problemu z fabułą, tak. Trzeba zobaczyć, choćby ze względu na doskonałe trio DiCaprio – Lubezki – Hardy.