Okej, przyznam szczerze, że bardzo mnie niepokoiły pierwsze opinie o Joy. Film już na etapie zdjęć budził we mnie wewnętrzny sprzeciw, bo o, rany, serio, znów ta sama obsada w filmie tego samego reżysera i w ogóle Bradley i Jen razem po totalnej klapie, jaką była Serena? Później te zachwyty nad Lawrence i worek nominacji, które wyglądały jak wyróżnienia dla samych wyróżnień, bo to Jen, a Jen nominować trzeba, bo to zdolna dziewczyna. A potem cisza, bo okazało się, że film nie jest ani tak zabawny, jak Poradnik pozytywnego myślenia, ani te nominacje chyba niekoniecznie, i w ogóle słabe to wszystko jak na Russella. Brzmiało jak coś, co koniecznie trzeba zweryfikować. Z jakim rezultatem? Ani tak złym, jak mówią, ani tak dobrym, jak bym chciała.
Największym problemem Joy, a w zasadzie chyba wszystkich filmów Davida O. Russella, są sceny zbiorowe. Reżyser, nie wiedzieć czemu, upodobał sobie typowo allenowski styl realizowania takich epizodów: zamyka swoich bohaterów w jednym pomieszczeniu i pozwala mówić im, co tylko chcą, kiedy chcą i to niekoniecznie na temat. Szkopuł w tym, że u Allena sceny te sprawiają, że film żyje, nabiera tempa, wyrazu, a przede wszystkim angażuje (nie przepadam za filmami reżysera, ale ten sposób kręcenia i opowiadania historii w nim uwielbiam, zawsze czuję się wtedy, jakbym stała jako gap i obserwowała dyskutujących, kłócących się, wrzeszczących na siebie ludzi i nagle poczuła, że ktoś chwyta mnie za rękę i wciąga w to oko cyklonu, każąc z otwartymi ustami przyglądać się z bliska to jednym, to drugim, próbując ogarnąć, o co im chodzi i czerpiąc przyjemność z samego bycia częścią, choćby bierną, tego żywego obrazu). U Russella to zupełnie nie działa. Bohaterowie, już na poziomie scenariusza, są piekielnie irytujący, a zebrani w jednym miejscu wprost odrzucają i każą modlić się o rychły finał. Słuchasz i nie masz w ogóle ochoty wiedzieć, o czym mówią, co sądzą i jakie to będzie miało znaczenie dla całej historii. Oczywiście, w całej koncepcji fabularnej, ta sztuczność, teatralność scen zbiorowych ma uzasadnienie: nawiązuje do konwencji opery mydlanej, którą jedna z bohaterek Joy namiętnie ogląda. Ale to przeniesienie stylistyki na reżyserię opowieści o Joy nie ma racji bytu, i to nie tylko z uwagi na niezgrabność Russella, ale przede wszystkim niespójność z historią głównej postaci – dziewczyny z głową pełną marzeń i pomysłów, ale zmuszoną przez życie i nieudolną rodzinę do twardego stąpania po ziemi i zapomnienia o mrzonkach. Będąc w świecie Allena, możesz czuć się tam kompletnie niedopasowany, a temat, o który toczy się słowna batalia może cię w ogóle nie dotyczyć, ale słuchając bohaterów, zaczynasz rozumieć ich rozterki, emocje. Wierzysz im. W fabułach Russella ta autentyczność niknie, i dotyczy to w zasadzie wszystkich filmów, w których do pierwszego planu wkraczają bohaterowie tła i rozpychają się łokciami o uwagę. W zasadzie tylko dwa razy w filmach reżysera to wypaliło. Raz bohater drugiego planu ukradł cały film (Fighter), i to nie tylko głównej postaci (Mark Wahlberg), ale i w ogóle wszystkim i wszystkiemu, ale był to Christian Bale, a – umówmy się – Bale zawsze kradnie wszystkim filmy i niech mu to uchodzi na sucho, bo jest w tym taki dobry. Dwa – właśnie w Joy, gdzie główna bohaterka po prostu dała radę przeciwstawić się temu Russellowskiemu złu fabularnemu.
Duża w tym zasługa postaci – Joy Mangano, kobiety na tyle skromnej, pokornej i dzielnej, że od razu zyskuje sympatię widza, na tyle jednak silnej, charyzmatycznej, niezłomnej, by nie dać sobie wejść na głowę i pozwolić, by ktokolwiek przejął kontrolę nad tym, jak wygląda jej życie. I świetnie się to odnosi zarówno do jej historii, jak i realizacji filmu, w którym wygrywa swoją osobowością. W czym, naturalnie, pomaga jej mocno Jennifer Lawrence. Nie da się właściwie ukryć, że Joy to film jednej postaci i jednego aktora. Joy i Jennifer uzupełniają się tu znakomicie, mimo młodego i nie do końca odpowiedniego do tej roli wieku aktorki, urastającej już chyba na muzę Davida O. Russella. Lawrence gra tu bardzo dobrze, nie szarżuje jak w American Hustle, nie ma w sobie pretensjonalności oscarowej Tiffany z Poradnika pozytywnego myślenia. Nie jest to rola oscarowa, pewnie nawet te nominacje można było podarować innej aktorce, ale da się lubić, a przede wszystkim daje w siebie i w to, co robi uwierzyć. A to już bardzo dużo.
Całe szczęście, że pierwszy akt, do którego odnosi się wspominana na początku stylistyka, kończy się definitywnie przed pierwszą połową filmu i Russell pozwala wreszcie wybrzmieć swojej bohaterce. Potem jest już tylko lepiej. Pojawia się Bradley Cooper i w ogóle;) A tak serio: warto przebrnąć przez ten początek, by móc faktycznie czerpać przyjemność z seansu. Nie ma może ani w historii Joy, ani w samym filmie niczego odkrywczego: to opowieść o spełnianiu marzeń i o tym, że warto z uporem dążyć do celu, bez względu na przeciwności losu. Ale mylą się ci, którzy mówią w kontekście Joy o american dream – to też już nie te czasy, że w kinie dobrze sprzedają się historie od pucybuta do milionera, bez żadnych porażek, wątpliwości, problemów itd. Joy, a za nią Russell, pokazują, że droga na szczyt wcale nie jest usłana różami i ok, to też nie jest odkrywcze, ale przynajmniej też nie oblane lukrem. Koniec końców Joy nie jest wcale taka zła jak ją malują i seans w kinie może być przyjemniejszy niż się wydaje.
Czy polecam? Można.