Nigdy nie byłam fanką filmów o starożytnych wojnach. Zawsze mnie nudziły te wszystkie rzędy tarcz, tryskająca spod mieczy krew i wyglądający w zbrojach totalnie identycznie wojownicy. I tak wszystko zawsze skupiało się wokół jakiejś intrygi bądź czyjejś pożądliwości, a kończyło zwycięstwem – nawet gdy pyrrusowym – tych dobrych. Niby ciekawe, a jakieś takie nużące. Nie spodziewałam się, żeby prequel 300 pokazał coś nowego. I nie myliłam się.
Noam Murro jest opętany. W życiu nie widziałam, by ktoś tak obsesyjnie często stosował technikę slow motion. Ja wiem – sceny walk aż proszą się o zastosowanie tego efektu i nie mam nic przeciwko temu, ale, na Boga, w takiej ilości?! Ten film to jedno wielkie slow motion. Przesadzone to, drażniące i żenująco śmieszne, nie mniej jednak rozumiem pokusę – film, który w normalnym trybie montażowym trwałby godzinę dziesięć był nie do zaakceptowania, a z braku dobrego materiału jakoś trzeba sobie radzić, prawda.
Struktura fabularna nowego filmu o 300 wojownikach Sparty, których dla odmiany w ogóle na ekranie nie widać, nie powala. Narracja przeplata się z kolejnymi starciami, międzyczas zajmują drobne dialogi, w centrum których lokuje się żenująca scena erotyczna z ponętnym biustem Evy Green w roli głównej (kto się wahał, czy pójść, właśnie został przekonany, by to zrobić), a w tle toczy się w ekspresowym tempie jakiś mikrowątek ojcowsko-synowski. Jest mrocznie, złowrogo, mściwie i aż za poważnie. Tak bardzo, że drobne, na siłę wpisane w scenariusz gagi słowne, wypadają okrutnie blado i pozostają prawie niezauważone. Nie pomaga nawet niosąca film Green, która choć dobra w roli przesiąkniętej żądzą zemsty Artemizji ani na krok nie odchodzi od przewidywalnej kreacji takiej postaci.
Wszystko to razem wzięte nie tylko nuży, ale i pozostawia kompletnie obojętnym wobec losów kogokolwiek i czegokolwiek, a jedynymi bodźcami do podniesienia powiek są szalone uproszczenia i sztuczności, które tak rzucają się w oczy, że mimowolnie powodują ciche parsknięcia. Może i ta wizualnie przerysowana wojna znajduje swoich fanów, ale ja – rany, naprawdę to mówię – chyba już wolę mechy bojowe i jaegery. Przynajmniej widać, że ktoś, kto je tworzył, świetnie się przy tym bawił.
Czy polecam? Nie.