Słuchajcie. Weźcie mnie oświećcie, co się na tym świecie podziało, że tak wszystkich rajcuje tematyka zdrady? W tym roku nie tylko w kinie, bo i w mediach i – damn! – w życiu również aż kipi od zdrady, i to w najróżniejszych formach. Najgorsze wcale nie jest to, że problem jest obecny – bo był od wieków i na wieki aktualny pozostanie – ale to, że jest obiektem żywego zainteresowania. Zdrada jest trendy. O zdradzie chce się czytać (nie oszukujcie, że nie, bo wiem z pracy, na które artykuły klikacie najczęściej), zdradę chce się oglądać i – co może najważniejsze – zdradę chce się oceniać. I kino o tym doskonale wie, bo średnio raz na kwartał proponuje film w całości tej tematyce poświęcony. Czy Boże Narodzenie jest ku temu dobrą okazją miałabym pewne wątpliwości, ale że dystrybutor przekładał premierę 360 już wielokrotnie, bez zbędnych narzekań – cieszy fakt, że film w ogóle do dystrybucji kinowej trafił. Cieszy może nawet podwójnie, bo nie okazał się najgorszy, a zwiastowany w zapowiedziach rozgardiasz fabularny wypadł zdumiewająco… porządnie.
360 to kalejdoskop historii, które próżno byłoby rozmieniać na drobne. Opowieści te nie układają się bowiem w odrębne całostki, a zataczają kręgi i zazębiają się, tworząc panoramę relacji, emocji i wyborów, które rzutują na życie ich bliskich (i nie tylko). Choć bohaterów różni niemal wszystko – pochodzenie, język, kolor skóry, status majątkowy i społeczny – są przecież tylko ludźmi i wszyscy, jak jeden mąż, stojąc na rozwidleniu dróg, podejmują decyzje. Czasem doskonałe, innym razem chybione, niekiedy krzywdzące (ich samych przede wszystkim), ale zawsze potrzebne, by wyjść z marazmu, w który wpadli wraz ze swoim małym życiem.
To, co w 360 sprawia chyba największą przyjemność, to multikulturowość. Bohaterowie mówią w kilku językach, z których dominują słowiańskie (słowacki i rosyjski), a to tle zachodnioeuropejskiego monumentalizmu brzmi tak blisko i tak przecież znajomo. Tak jak i niektórzy bohaterowie – dwie siostry, szukające szczęścia w niezbyt czystym biznesie, zdradzona, piękna dziewczyna, która jest gotowa postawić wszystko na jedną kartę (tylko ta karta jakoś w losowaniu umyka), czy ojciec, poszukujący swej zaginionej córki (rewelacyjny i niezwykle naturalny Anthony Hopkins, perła całej produkcji). I muzyka. Piękne kompozycje, świetne dobrane utwory, znów w różnych językach. Miłe to.
Czy polecam? Podejrzewam, że lubiący konkrety – akcję, odpowiednie tempo, skondensowaną, mocną treść – mogą się zawieść. Z tym więc zastrzeżeniem – tak.